27 lutego 2014

Start - 30 Seconds To Mars - 30 Seconds To Mars

No to wciskamy Play. Chylę czoła każdej szanownej duszy, która w ten, lub inny sposób przywędrowała do tego bloga. Bloga, który jest owocem wielu lat hobby, miłości do muzyki, nudy i bezrobocia. Będzie on domem dla relacji ze wszystkich moich eskapad i poszukiwań muzycznych. W czasach, gdy ściągnięcie całego albumu z sieci czy innego torrenta zajmuje pojedyncze minuty, a płyty kompaktowe są adaptowane do funkcji podkładek pod kubki, zgłębianie się w to medium stało się swego rodzaju sportem ekstremalnym. Jeśli dodamy do tego wzrost popularności serwisów pokroju Spotify czy Wimp możemy dojść do wniosku, że współczesny odbiorca, jeśli jest nieostrożny, łatwo może się pogubić w ogromie dostępnych wykonawców, gatunków i albumów. I tutaj wchodzę ja.

Mój kochany ojciec powiedział swego czasu, że "O muzyce się nie mówi. Muzyki się słucha". Są to słowa jak najbardziej prawdziwe, które zapadły mi głęboko w pamięć i towarzyszą mi od co najmniej dekady. Nie da się jednak zaprzeczyć, że wraz ze słuchaniem muzyki rodzą się przemyślenia, obserwacje i opinie. Większość albumów z mojej skromnej płytoteki grubo obrosła tego rodzaju pasożytami i z góry ostrzegam, że sporo wpisów będzie dotyczyło właśnie strzepywania z płytek moich pseudo inteligenckich wynurzeń na temat wpływu "Mechanical Animals" Mansona na popkulturę pierwszej dekady XXI wieku czy też gdybaniem co by było, gdyby Kurt Cobain "nie spieprzył Nirvaną całego przemysłu muzycznego" (słowa znajomego Koreańczyka, do których na pewno się w przyszłości odniosę).

Oczywiście, Miejsce dla nowości też się znajdzie. Jestem stałym bywalcem sklepów muzycznych i aukcji internetowych, i kilka krążków miesięcznie z pewnością się trafi. Przede wszystkim jednak zajmuję się kolekcjonowaniem taniości. Uwielbiam grzebać w stoiskach z przeceną i w komisach (których, niestety, jest coraz mniej), więc nie zdziwcie się, gdy rozradowany będę chwalił się dorwaniem "Come On Pilgrim" Pixies'ów za dwie dyszki po taniości.

Dobrze. Dość wstępu, zajmijmy się mięskiem. Na pierwszy album do recenzji postanowiłem wybrać pierwszą pozycję ze swojej płytoteki, a jest nią debiutancki album 30 Seconds To Mars.

Trudno jest dzisiaj spotkać fana muzyki rockowej, który przynajmniej nie słyszałby o kuriozalnej bandzie dowodzonej przez braci Leto, Jared'a i Shannon'a (który, jak się okazuje, przez fanki nazywany jest Shanimalem, haaaaa). Rozbłysnęli na mainstreamowym firmamencie dzięki "A Beutiful Lie" - krążkiem ciężkim, acz przebojowym, napisanym przez Jared'a po rozstaniu z, o ile mnie pamięć nie myli, Cameron Diaz. Piękne Kłamstwo doskonale wpisało się w ówczesny klimat na scenie amerykańskiego rocka, zdominowanego przez kapele z pod szyldu emo. ABL to dużo krzyku, dużo czarnej kredki do oczu i bardzo dużo tekstów o złamanym sercu i tęsknocie. Całość dopełniły wyjątkowe teledyski. Były to twory dzisiaj już raczej nie spotykane: przemyślane i z fabułą, nie ograniczające się do tzw. Stylistyki MTV, czyli zespołu grającego w tłumie szalejących nastolatków. Uznanie, jakie otrzymali Jared i spółka było zatem jak najbardziej zasłużone.


Niewielu zdawało sobie wówczas sprawę, że 30STM zaczynało dużo skromniej i to w stylistyce, która pozwalała brać wydumaną nazwę zespołu dużo bardziej dosłownie. Album ze smutnym chłopcem na okładce został wydany w 2002 roku dzięki Immortal Records i zawiera utwory niemal w całości napisane i wykonane przez samego Jared'a i Shannon'a. Brzmienie, choć już zawierające charakterystyczny wrzask Jared'a, znacznie różni się od ABL. Pełne jest ciężkich, przesterowanych do granic możliwości gitar, automatów perkusyjnych i chłodnych syntezatorów. W związku z tym stwierdzić można, że albumowi najbliżej jest do niewielkiego podgatunku zwanego synth rockiem. Jeśli zapoznamy się z dziełkami takich kapel jak The Anix, Zeromancer, Deadsy, czy Deadstar Assembly, podobieństwa stają się uderzające. Mało tego, w niejednym utworze debiutu braci Leto swoich klawiszy użyczył niejaki Dr. Nner, znany z Deadsy właśnie (jest to swoją drogą bardzo interesujący zespół, o którym na pewno jeszcze napiszę).

Patrząc na 30STM pod kątem elektronicznego rocka trzeba przyznać, że jest to album wyjątkowy. Leto udało się uchwycić doskonały balans pomiędzy bezduszną, precyzyjną elektroniką, a żywymi instrumentami. Tam, gdzie wymienione wyżej zespoły potykały się o sequencery i pusto brzmiące automaty perkusyjne, tam 30STM utrzymuje płynność i razi emocją. Dużą zasługę w tej kwestii ma sam głos wokalisty. Bez względu na stosunek do reszty dorobku artystycznego Jared'a Leto należy mu przyznać niezwykle ciekawy głos. Mocny i zdolny do krzyku, a jednocześnie delikatny. Drugim wokalistą o tak uroczym wrzasku jest chyba tylko Richard Patrick z Filter'a.

Jeśli chodzi o poszczególne utwory, moim absolutnym faworytem jest Echelon. Złożony, od samego początku budujący napięcie, bawiący się tempem i nastrojem. Pod sam koniec natomiast soczysta rzężąca gitara, prowadząca utwór ku kulminacji, a sama w sobie będąca laurką dla starszych, synth rockowych kolegów po fachu. Drugą perełką jest The Mission, hipnotyzujące szybkim tempem i szarżującą perkusją w wykonaniu Shannon'a. Jest to także pierwszy przejaw zamiłowania Jared'a do skandujących chórków i pokrzykiwań, tak charakterystycznych dla "This Is War". Męczyć może jedynie brak wolniejszych utworów na przestrzeni całego albumu. Całe 30STM to jazda na piątym biegu.

Debiut braci Leto nie jest płytą idealną. Brzmienie utworów jest raczej jednostajne, brak tutaj różnorodności czy bardziej ambitnych eksperymentów. Mimo wszystko, jest to bardzo solidny krążek. Muzycy mieli wyraźny zamysł, trzymali się go od początku do końca, i choć może po pewnym czasie nużyć, sam w sobie jest niezwykle charakterystyczny. Jeśli jesteś osobą, która patrzy na 30STM wyłącznie przez pryzmat ich wielkiego sukcesu i następujących eksperymentów powinieneś posłuchać tej płyty. A nuż zmienisz opinię?





0 komentarze:

Prześlij komentarz