2 września 2014

AFI - Burials


Dotychczas do recenzji wybierałem albumy, który w ten lub inny sposób wydały mi się interesujące bądź oryginalne. Starą, żydowską prawdą jest, że najłatwiej mówi się o rzeczach, które się uwielbia lub nienawidzi. A co z tworami, które nie są w stanie wzbudzić w tobie silniejszych emocji? Tym razem, dla odmiany, biorę na klatę wyzwanie napisania czegoś ciekawego o płycie, która jest otępiająco nijaka.

AFI (A Fire Inside) są weteranami kalifornijskiej sceny punkrockowej, grającymi od prawie 25 lat. Nigdy nie osiągnęli takiej pozycji, jak Offspring czy Rancid, jednak charakterystyczny, lekko kobiecy głos wokalisty Davey Havok'a (niestety jest to tylko pseudonim, a szkoda) i obrzydliwie szybkie tempo większości wczesnych kompozycji pozwoliło AFI urządzić sobie wygodne miejsce na muzycznej scenie i utrzymać niewielką, acz bardzo oddaną społeczność fanów. Do mainstreamu przebili się dopiero w okolicach roku 2005, na fali popularności emo i smutnego pop punku. Sing the Sorrow i Decemberunderground są bez wątpienia ich najbardziej rozpoznawanymi albumami w dyskografi, zaś "Miss Murder" z tego drugiego leciało bez końca nawet w polskiej telewizji muzycznej. Wtedy też zespół powoli zaczął odcinać się od swoich hardkorowych, punkowych korzeni.

Niestety, moda na smutny pop punk minęła równie szybko, co się pojawiła, i panowie musieli znaleźć sposób, aby pozostać na fali. Następca Decemberunderground, zatytułowany Crash Love, jest do dzisiaj jednym z moich ulubionych pop punkowych albumów. Są tam chwytliwe melodie, są hymnowe przyśpiewki, jest nieco słodkiej melancholii, którą Havok wyciska ze swojej, nieco już nie domagającej, krtani. W połączeniu z bardzo spójną stylistyką i nawiązaniami do klasyków rock n' rolla pokroju Elvisa czy Beatlesów, Crash Love, choć nie jest wybitny ani oryginalny, posiada swój charakter, i trzyma się ucha przez długie miesiące.

Dlatego też, gdy AFI zapowiedziało nowy album, byłem mocno podekscytowany. Miało być mrocznie i ciężko. Ponownie, album, tak muzycznie, jak i wizualnie, miał być przesiąknięty bardzo wyrazistą stylistyką, tym razem w klimatach okultyzmu. Zajawki publikowane przez zespół na YouTubie pełne były dziwnych symboli, dziewczyn w koszulach nocnych szlajających się po plaży, ćwieków i czarnych krzyży. Można było się spodziewać powrotu do nieco mniej okiełzanego brzmienia, choć już chyba nikt nie oczekiwał, że AFI ucieknie z mainstreamowej sceny. I co z tego wyszło?

Niestety, niewiele. Mówiąc krótko, Burials jest zwyczajnie nudne. Singlowe "I hope you suffer" i "17 crimes", choć same nie są szczególnie przebojowe, dają złudne nadzieje, że na płytce znajdziemy nieco werwy. W rzeczywistości jednak reprezentują one absolutne szczyty, które osiąga album. Havok zupełnie stracił swój głos. Naturalnie, trudno się spodziewać od 40-letniego wokalisty, aby wciąż śpiewał, a w zasadzie wrzeszczał, chłopięcym falsetem. Stara się to nadrabiać napompowaną emocjonalnie, liryczną manierą, ale niedosyt pozostaje. Pod względem brzmienia album sprawia wrażenie kubła, do którego wrzucono ścinki, które nie załapały się na poprzednie płyty zespołu. Nie wiem, jak było w rzeczywistości, ale dam głowę, że co najmniej 4 z 13 piosenek pierwotnie pojawić się miało na Crash Love. Instrumenty zmiksowane są tak, że miejscami nie da się odróżnić gitary od perkusji. Do tego stopnia, że w niektórych piosenkach da się odcyfrować wyłącznie samą dominującą melodię i wokal. Wszystkie dźwięki starannie przykryte są warstwami echa i reverbów, i są zwyczajnie stłumione i niewyraźne.


Łatwo zatem można się domyślić, że jedyny utwór, który autentycznie zwrócił moją uwagę i którego nadal od czasu do czasu słucham, nie ma absolutnie nic wspólnego ze stylistyką reszty albumu. "Wild" jest dziwną mieszaniną reprezentacyjnych zagrywek AFI, maniery a' la Joy Division i cold wave, z domieszką klawiszy i sampli. Jest szybko i intensywnie, a syntezatorowy haczyk łapie za płuca i nie puszcza. Jeśli następny album będzie budowany w tej atmosferze, kupię go w ciemno. Utwór ten jest jednak przysłowiowym ziarnkiem grochu w łyżce dziegciu, a pozostałe kawałki są nijakie i nawet po n-tym przesłuchaniu całego albumu od deski do deski, nie jestem w stanie żadnego zapamiętać.

Napawa mnie to wielkim smutkiem, gdyż Havok i spółka nadal mają nieco swego uroku, i kiedy przestanę się w nich pedantycznie wsłuchiwać, noga samowiednie zaczyna wystukiwać rytm co poniektórych piosenek. Jest to jednak odgrzewany, bezbarwny susełek, który nie nasyci absolutnie nikogo. Ciekaw jestem, co dalej będzie się działo z zespołem. Tym bardziej, że w obecnej formie wydają się kompletnie wypaleni.


0 komentarze:

Prześlij komentarz