10 lutego 2015

Marilyn Manson - The Pale Emperor

Bardzo długo zbierałem się do tej recenzji. Mansona słuchałem przede wszystkim w liceum. Mechanical Animals i Holy Wood uważam za jedne z najlepszych albumów rockowych w ogóle, MA  w szczególności stawiam w tej samej kategorii co np.  Nevermind Nirvany. Zawsze miałem olbrzymi szacunek dla Briana Warnera (tak w rzeczywistości Manson ma na nazwisko) za umiejętne operowanie skandalem i prowokacją i wplatanie ich w ciężką, niezwykle popową muzykę. Lata lecą jednak nieubłaganie, gusta przekształcają i coś, co podobało się nastolatkowi, niekoniecznie musi podobać się mężczyźnie, który rejestruje się w urzędzie pracy żeby nie płacić za ewentualną hospitalizację. Sądziłem, że miejsce Mansona leży już tylko w miłych, szkolnych wspomnieniach. Wykrzesanie choć odrobiny entuzjazmu do posłuchania The Pale Emperor przyszło mi z niezwykłym trudem. Nawet po pierwszym przesłuchaniu byłem dość obojętny. Z czasem jednak zacząłem dostrzegać pewne nawiązania, stare zagrywki, charakterystyczne klimaty. The Pale Emperor to płyta bardzo skromna i nieśmiała, ukazująca swoją twarz tylko tym, którzy obdarzą ją czasem i wyrozumiałością.

Próżno tu szukać polotu i przebojowości z tzw. "popowej trylogii" (Antichrist Superstar, Mechanical Animals, Holy Wood) Mansona. próżno tu szukać przebieranek, rozbuchanych aranżacji i rzężącej elektroniki. już pierwszy utwór, "Killing Strangers" daje nam do zrozumienia, że mamy do czynienia z muzyką dużo bardziej naturalną. Brzmienie jest surowe, minimalistyczne, a głos Warnera pozbawiony efektów i jakiś taki zmęczony. Budzi skojarzenia z Eat me, Drink me, albumem wydanym w 2007 roku, niemal w całości poświęconym rozstaniu z Ditą von Teese. The Pale Emperor jest niemal równie osobisty. Powiedziałbym wręcz, że nieco zbyt osobisty. Przejrzystość większości utworów sprawia, że niejednokrotnie czułem się, jakbym przekraczał granicę prywatności pana Warnera, zaglądając mu przez ramię, kiedy gra na gitarze.


Jeśli chodzi o same kompozycje, są one ciężkie, powolne. Zawsze mroczne. Podobnie głos Mansona, toczy się niczym lokomotywa, powoli, acz jednostajnie. Raz na jakiś czas słychać przebłyski wspomnień poprzednich dekad. "The Mephistopheles of Los Angeles" buja jednostajnym rytmem na dwa, tak ulubionym przez MM. Aż chce się klaskać. skromność instrumentalizacji pozwala docenić, jak zgrabne i w gruncie rzeczy klasyczne aranżacje potrafi pisać Manson.

Pytanie tylko, czy to wystarczy. Muzyka Mansona zawsze pełniła dla mnie funkcję katartyczną. Do niczego tak się nie wrzeszczało, jak do "Angel With Scabbed Wings" czy "Rock is Dead". tPE celuje w zupełni inną stylistykę, chce osiągnąć coś zupełnie innego. To już nie jest muzyka dla sfrustrowanych nastolatków. To wyznania muzycznego wyjadacza, który już dawno pożegnał się z pierwszymi stronami gazet. Wyprane z całego tego szaleństwa i skandalu kompozycje Warnera nie porywają tak, jak kiedyś.

Pale Emperor nie trafił do mnie. Z jednej strony należy docenić, że Manson zdecydował się na wyprodukowanie czegoś tak lirycznego i obnażającego jego muzyczne zdolności - dla wielbicieli możliwość doświadczenia jego muzyki w tak bezpośredniej, prostej formie jest nie lada gratką. Z kolei tych, którzy MM kojarzą przede wszystkim z drugiej połowy lat 90-tych, brak popowego sznytu i połysku szybko zacznie nudzić.


0 komentarze:

Prześlij komentarz