16 kwietnia 2015

Death Cab for Cutie - Kintsugi

Pamiętacie, jakieś 10 lat temu światem (przynajmniej tym zachodnim) zawładnęła moda na indie. Co bardziej zaprzyjaźnieni z internetem mogą nawet pamiętać naszego rodzimego mema z Hubertem Urbańskim w roli głównej i hasłem "Nie wiesz jak otagować? Jebnij indie!". W tych pięknych czasach młodości i nocek zarywanych przy Guild Warsach czy innym WoW'ie swoją popularność zyskał Benjamin Gibbard i jego smutno-rockowe dziecko Death Cab for Cutie. Translatanticism i sideproject Gibbarda o nazwie The Postal Service stały się podręcznikiem pisania depresyjnych, leciutko punkowych melodii dla całej gamy muzycznych podlotków próbujących załapać się na alternatywny autobus. dekadę później DCfC nadal trzyma się prężnie, i choć zgubili po drodze jednego członka, w regularnych odstępach czasu raczą nas nowym materiałem, a sam Gibbard nie pozwala odstawić siebie na półkę.

Poprzedni album DCfC, Codes and Keys przyjąłem z bardzo mieszanym uczuciem. Gibbard wyraźnie odszedł od smutnych, depresyjnych klimatów, optując za dużo bardziej elektronicznym, eksperymentalnym brzmieniem. Krążek spotkał się z mocno negatywną reakcją ze strony fanów, co najwyraźniej zapaliło w głowie Gibbarda małą, płaczącą żarówkę. Kintsugi miało być powrotem do źródeł, a w ramach inspiracji Benjamin rozstał się nawet z Zooey Deschanel, co by mu się łatwiej pisało ckliwe ballady. Co z tego wyszło?

Zakalec wyszedł, ot co. Otwierające "No Room in Frame" i "Black Sun" budują nadzieję na nieco pazura, na to słodkie połączenie anemicznego głosu z dynamicznym, rockowym rytmem. "The Ghost of Beverly Drive" jest pod tym względem absolutnym faworytem i budzi skojarzenia z najlepszymi momentami zespołu. Niestety, "Little Wanderer" sprowadza album do emocjonalnego parteru, a następujące piosenki nie pozwalają mu się z tego parteru podnieść. Trzy następujące po sobie kawałki są absolutnie nudne, nijakie i płaskie. Rozumiem, że Kintsugi jest break-up albumem, ale twórczość Gibbarda będzie niestrawna nawet dla najbardziej zatwardziałego Wertera. Wokal jest jednostajny, zmęczony. Nudny to słowo klucz. Gibbard wykazuje tutaj poziom zaangażowania porównywalny do ucznia gapiącego się przez okno, wyczekującego dzwonka na przerwę. "Ingenue" jest rewelacyjnym przykładem. Wokalista stwierdził, że wstawienie bełkotliwego, monotonnego zawodzenia w tło jest wspaniałym zabiegiem stylistycznym. Nie jest.

Rzecz jasna, mamy jeszcze teksty. Moc piosenek jest o byłej małżonce. W dużym skrócie, Gibbard robi Deschanel wyrzuty, że ta woli karierę aktorską od niego. Na dokładkę mamy teledysk do "Black Sun", gdzie biedny kaskader musi powtarzać bolesną scenę a śliczna, niedostępna bohaterka stoi z boku i przygląda się wszystkiemu niewzruszona. Żal.

W zasadzie to cały album jest nijaki. Wiele piosenek brzmi jak odrzuty z nocnych, sypialnianych sesji z gitarą akustyczną. Takie brzdąkanie na pewno ma sporą wartość katartyczną, ale sprzedawanie tego za pieniądze jest co najmniej niesmaczne. Podsumowując, nie polecam. Gibbard udaje, że potrafi grać tak jak kiedyś, ale to tylko pozory. Dużo, dużo lepiej odnajduje się dzisiaj w eksperymentach znanych z Codes and Keys, i właśnie tego albumu powinniście słuchać. A już naj najlepiej posłuchajcie You Can Play These Songs With Chords. Ja właśnie zaraz to zrobię.

7 kwietnia 2015

Zammuto - Anchor


Z powrotem w Polsce, z powrotem na lodzie, ale drążymy dalej. W kolejce czeka kilka recenzji, a nowe LP od Death Cab for Cutie błaga o przesłuchanie. Wszystko jednak w swoim czasie.

W moim osobistym rankingu najlepszych/najbardziej wpływowych zespołów wszech czasów bardzo wysoką pozycję zajmują The Books. Nowojorski duet Nicka Zammuto i Paula de Jonga rozpalał moją wyobraźnię do czerwoności. Serwowana przez panów mieszanka rocka, elektroniki i całej gamy najróżniejszych, z pozoru bezwartościowych sampli stała się ścieżką dźwiękową niemal całego mojego akademickiego życia. Jeśli ich nie słuchałeś, zrób to jak najszybciej - trudno znaleźć muzykę o tak olbrzymim ładunku emocjonalnym, tak ociekającą kreatywnością. Siła The Books tkwiła przede wszystkim w wymienionych wyżej samplach, które de Jong nagrywał, zbierał i katalogował z wręcz pedantycznym zaangażowaniem.

Niestety nic nie trwa wiecznie, i kiedy de Jong postanowił zebrać swoje zabawki i pójść do domu, Zammuto stanął w obliczu bardzo trudnego zadania: Utrzymać książkowe brzmienie mając dostęp wyłącznie do żywych instrumentów i syntezatorów. Efektem jest właśnie niniejszy projekt.

Kiedyś, dawno temu w roku pańskim 2009 przeczytałem w recenzji booksowego The Way Out, że Nick Zammuto z każdym kolejnym albumem stara się budować na szkielecie swoich pierwszych płyt, nigdy nie porzucając pewnej esencji, źródła całego brzmienia. Tak jest i tutaj. Pomimo 15 lat doświadczenia scenicznego, przetasowań w składzie i innej instrumentalizacji, w Anchor nadal słychać The Books. Jest to twór dużo mniej eksperymentalny, bardziej popowy i organiczny, ale nadal nie do pomylenia z czymkolwiek innym. W zasadzie mogę śmiało stwierdzić, że jest to pierwsza próba Nicka Zammuto w napisaniu płyty ściśle popowej. Dla osób zaznajomionych z jego wcześniejszą twórczością może to brzmieć (całkiem słusznie) dosyć kuriozalnie.

Z początku dysonans pomiędzy charakterystyczną dla Zammuto awangardą a nieśmiałymi próbami pisania popowych piosenek był dla mnie bardzo rażący. Nick śpiewający zwrotki swym anemicznym głosem w rytm 4 - akordowych melodii brzmi miejscami jakby nie wiedział do końca co robi, a na płycie znalazł się zupełnie przypadkiem. Jeśli jednak pogodzimy się z nową konwencją i przyjmiemy ją jako celowy zabieg a nie wypadek przy pracy, Anchor nabiera głębi i potrafi zachwycić. Henry Lee kojąco buja do snu, a Need Some Sun budzi i nakręca soczystym, rzężącym basem. IO, choć niesamowicie niezręczny swym klimatem Gliniarza z Beverly Hills, potrafi porwać do tańca. Przejażdżkę zamyka melancholijne, introwertyczne Your Time. Pasuje to wszystko do siebie jak pięść do nosa, a brzmienie i tematyka poszczególnych utworów są rozstrzelone po całym spektrum gatunkowym i emocjonalnym. Mimo to, wymienione wyżej serce i szkielet Nicka Zammuto trzyma to wszystko w kupie i całość brzmi zaskakująco spójnie. Mało tego, brzmi bardzo dobrze i pozostaje w głowie na długi czas.

Dla nowicjusza Anchor jest bez wątpienia najbardziej przystępnym albumem w dorobku Nicka Zammuto. Zatwardziali fani zapewne krzywią się na wyjątkowo konserwatywne podejście do konstruowania melodii, ale nie da się zadowolić wszystkich. Jeśli nie znasz Nicka, jest to najlepsze miejsce, żeby zacząć. Ja jednak żyję nadzieją na nieco więcej minimalistycznej awangardy na kształt Lemon of Pink.