27 listopada 2014

Ceci Bastida - La Edad De La Violencia

Wyobraź sobie, że Kazik Staszewski jest drobną Meksykanką o słodkim głosie. Wiem, wiem, wizja ta może wydawać się nieco niepokojąca. Jednakowoż, było to moje pierwsze skojarzenie, gdy zacząłem słuchać drugiej solowej płyty Ceci, La Edad De La Violencia (po polsku Wiek Przemocy, jak twierdzi Google translate).

Trudno mi napisać cokolwiek o przeszłości pani Bastida. Internet w zasadzie o niej milczy, a jedyne, skromne notki napisane są po hiszpańsku. Wiem tylko tyle, że Ceci Bastida zaczęła swoją przygodę z muzyką w wieku 15 lat, w zespole Tijuana No!, który z kolei uważany jest za pierwszy, prawdziwie punkowy meksykański zespół. Większy, choć nadal umiarkowany, rozgłos uzyskała dopiero po rozpoczęciu kariery solowej, albumem Veo la Marea (Zobacz Falę). mamy zatem do czynienia ze szczytem hipsterozy i alternatywy. Wreszcie coś, czego absolutnie nikt nie słucha. Przynajmniej w Europie. A szkoda.

Muzyka Ceci Bastidy jest tworem bardzo zwodniczym. Dziewczyna, korzystając ze swojej punkowo - aktywistycznej przeszłości tworzy kompozycje o tekstach naładowanych politycznie i społecznie, dodając jednocześnie mocno taneczne, łagodne brzmienie. Dualizm ten podkreśla sama okładka albumu, gdzie morowy tytuł umieszczony jest na tle kolorowych bukietów. Laik mógłby odnieść wrażenie, że ma do czynienia ze ścieżką dźwiękową z jakiejś komedii romantycznej. Nie jest to przypadek - w wywiadach Ceci przyznaje, że zestawienie tak kontrastujących motywów było w pełni celowe, i ma na celu namalowanie obrazu współczesnego świata.

Pod względem brzmienia, La Edad De La Violencia jest bardzo, bardzo taneczne. Większość kompozycji na krążku, jak na przykład Cuervo, zdaje się doskonałe do salsy, czy tango (zaraz oberwę po głowie, bo o tańcu latynoskim wiem tyle, co nic). Ceci całymi garściami czerpie z punku, ska, czy latynoskiego folku i doprawia wszystko pocieszną, minimalistyczną elektroniką. Są tu trąbki, są i marakasy i akordeony. Całość jest bardzo ciepła i przyjazna, brzmi organicznie. Nawet poważniejsze, cięższe utwory (Cuando Te Tenga) są mocno stonowane i nie wzbudzają żadnych negatywnych emocji.

Duża w tym zasługa głosu Ceci. To on właśnie najbardziej przykuł moją uwagę, gdy po raz pierwszy usłyszałem ją w utworze Controlar. Nie wiem, czy to zasługa samego języka hiszpańskiego, czy też umiejętności Ceci, ale brzmi ona zwyczajnie uroczo. Śpiewa łagodnie, nigdy nie podnosząc głosu, ważąc każde słowo. W efekcie otrzymujemy swobodny, kojący wokal, który doskonale współgra z całością kompozycji. Bardzo mi się to podoba, poproszę więcej. Prawdopodobnie mógłbym głębiej docenić zdolności wokalne Bastidy gdybym znał hiszpański, ale i bez tego jestem nią zachwycony.

Całość albumu wychodzi bardzo smakowicie. Nie dość, że są to kompozycje najwyższej klasy, to jeszcze unurzane w obcym dla Europejczyków sosie kulturowym. Przyzwyczajeni do brzmienia made in USA, artyści tacy jak Ceci doskonale przetykają uszy i pozwalają spojrzeć na gatunek z nieco innej perspektywy. Jeśli jesteś ciekaw, jak brzmi muzyka popularna z poza zachodnio europejskiego kręgu kulturowego, Ceci Bastida będzie doskonałym wyborem. Zresztą, nawet jeśli nie jesteś ciekaw, posłuchaj. Warto.


17 listopada 2014

Niczym dziecko w cukrowni.

High Fidelity jest filmem, który w doskonały sposób obrazuje wszystkie dziwactwa charakterystyczne dla muzycznych świrów i kolekcjonerów. Choć sam nie przepadam za płytami winylowymi (lubię duże pudełka, książeczki, wersje limitowane i inne pierdółki, których w wydaniach winylowych zazwyczaj brak), tak doskonale rozumiem poiższą scenę i braterstwo związane z muzyką. Nie do końca jestem jednak pewien, czy w tej sytuacji bym się nie przełamał.


15 listopada 2014

Counting Crows - Somewhere Under Wonderland

Czy jedna, prawie 10 - minutowa piosenka wystarczy, aby wydać cały album?


Counting Crows od kilku lat przeżywa wyż twórczy, racząc nas nowymi wydawnictwami niemal co roku. Najnowszy krążek, pod tytułem Somewhere Under Wonderland próbuje sprzedać nam sentymentalną podróż po młodości i wspomnieniach Adama Duritz'a, głównego tekściarza zespołu. Podszedłem do tej płyty z dużym entuzjazmem, w końcu jest reklamowana masywnym singlem, o tytule Palisades Park. Długaśny, progresywny kawałek opowiadający o przyjaźni dwójki nastolatków zabiera słuchacza w barwną podróż po skrajnych emocjach, mieszając radość, smutek, gniew i miłość, a to wszystko w barwach i stylistyce radosnych lat 70-tych. W połączeniu z iście filmowym teledyskiem (odtwórcy głównych ról trafią do jakiegoś serialu, jestem tego pewien), Palisades Park robi równie mocne wrażenie jak największe przeboje zespołu z debiutanckich płyt.

W związku z powyższym miałem olbrzymie nadzieje co do nowego tworu panów Liczących Kruki, który, na marginesie, niemal w całości finansowany był przez fanów za pośrednictwem Pledgemusic. Niestety, zamiast kolejką górską, opisywaną w Palisades Park, Somewhere Under Wonderland jest równią pochyłą. Nie zrozumcie mnie źle, Uwielbiam to, co robi Duritz. Ba, jego wariacja na temat country  jest jedyną, której potrafię słuchać (a country i folku ci tutaj dostatek). Somewhere Under Wonderland jest przykładem albumu, który został pogrążony przez nierozważne rozłożenie utworów na krążku.

Problem polega bowiem na tym, że Duritz postanowił umieścić Palisades Park jako utwór otwierający, na pierwszej pozycji. Kawałek robi tak duże wrażenie, że następujące po nim Earthquake Driver i God of Ocean Tides przelatują niezauważenie koło uszu. Podczas słuchania miałem nieodparte wrażenie, że są to jedynie zapchajdziury, sztucznie wydłużające album. Uwagę zwraca dopiero Scarecrow, który, o ironio, również jest singlem. Po wielokrotnym przesłuchaniu da się wyłuskać kilka rodzynków. Dislocation porywa rytmem zwrotek, Possibility Days zaskakuje melancholijnym klimatem. Są to jednak pojedyncze perły wśród przysłowiowych wieprzy.

Muzycznie mamy tutaj do czynienia ze zgrabną mieszanką country, folku i rocka, tak charakterystycznej dla Counting Crows, aczkolwiek SUW jest bez wątpienia jednym z najbardziej countrowych albumów w dyskografii zespołu. Duritz ma do dyspozycji małą armię muzyków i tyleż instrumentów, tak że na krążku usłyszeć można trąbki, fortepian, akordeon, i inne, zazwyczaj w muzyce popularnej nie spotykane instrumenty. Tym bardziej szkoda, że Duritz nie decyduje się na żadne eksperymenty muzyczne, oferując nam brzmienie bardzo konserwatywne.

Somewhere Under Wonderland jest zatem albumem bardzo nierównym. Wydaje mi się, że Duritz i spółka wyszliby dużo lepiej, gdyby zamiast całego albumu skomponowali niedługą epkę, skoncentrowaną wokół Palisades Park. Twór taki dużo bardziej wbijałby się w pamięć, a i smakowałby dużo lepiej, nie będąc rozwodnionym przez szereg byle jakich piosenek.

7 listopada 2014

Bush - Man on the Run

Modę na grunge już dawno mamy za sobą, ale niedobitki kapel które wypłynęły na rzeczonym nurcie nadal od czasu do czasu dają o sobie znać. Na myśli mam kwartet kierowany przez Gavina Rossdale'a (znanego dzisiaj przede wszystkim jako mąż Gwen Stefani, i tamten demon w garniaku z Constantine'a) o nazwie Bush. Złośliwi twierdzą, że swoją, już 20-to letnią karierę muzyczną Rossdale zawdzięcza przede wszystkim MTV, potrzebującemu bardziej medialnej alternatywy dla Kurta Cobaina, który najpierw nie chciał prężyć się do zdjęć, a potem był już martwy. Nazwać Bush naśladowcami grunge'owej legendy to jednak duże nadużycie. Od samego początku istnienia do charczącej, zapoconej maniery alternatywnego rocka lat 90-tych wprowadzali nieco blasku i polotu, dzięki którym dużo bardziej pasowali do grania na stadionach, niż w zadymionych, śmierdzących piwnicach. Pierwsze dwa albumy, Sixteen Stone i Razorblade Suitcase okazały się wielkim sukcesem, czyniąc Bush jednym z najpopularniejszych rockowych aktów połowy lat 90-tych. Niestety, wraz z odnajdywaniem przez Rossdale'a własnego stylu i odchodzeniem od schematów wytworzonych przez kolegów po fachu, jego publicznie drastycznie poczęła się kurczyć. Gdy w okolicy 2002 roku doszło do rozpadu zespołu, po rozciągniętych swetrach i skołtunionych włosach nie było już ani śladu - Bush serwował wtedy najeżone efektami, kosmiczne brzmienie, a i tematyka piosenek nabrała nieco fantastycznego, futurystycznego posmaku (Co w 2000 roku było absolutnym standardem w przemyśle, bez względu na gatunek).

Przez 10 lat Rossdale zajmował się projektami solowymi, aż w 2011 roku internet obiegła wieść o odrodzeniu Krzaka. Man on the Run jest drugim albumem nagranym z udziałem nowego składu, następującym po bardzo dobrym, comebackowym Sea of Memories. Jak wypada na tle poprzednich dokonań zespołu? Na długaśnym LP (66 minut! To dwa razy tyle, co ostatni krążek Everclear!) chłopaki upchnęli 14 kompozycji, które rozbrzmiewają najbardziej znanymi zagraniami poprzednich albumów. Można to postrzegać jako zaletę lub wadę, w zależności od oczekiwań. W przeciwieństwie do kapel takich, jak Korn, Smashing Pumpkins, czy Soundgarden, Bush w nowym wydaniu brzmi dokładnie tak samo jak w latach 90-tych, i mnie to jak najbardziej pasuje. Mieszanka grunge-owych klimatów z popowym połyskiem w wykonaniu Rossdale'a zawsze trafiała prosto w moje serce i jest na tyle charakterystyczna, że Bush'a nie da się pomylić z żadną inną kapelą. Jednocześnie cieszy fakt, że panowie nie chcą żerować na sentymencie - Rossdale jest już dużo starszy, żonaty i dzieciaty, i nie próbuje udawać cierpiącego nastolatka z problemami narkotykowymi.

Z drugiej strony, Man on the Run wydaje się dużo mniej przebojowy niż poprzedni album. Po wielokrotnych przesłuchaniach w pamięci pozostały mi trzy, cztery kawałki które faktycznie energetyzują i zachwycają (The Gift i Dangerous Love absolutnie zrywają kapcie). Pozostałe piosenki trzymają równy, wysoki poziom, ale to raczej praca rzemieślnicza, która dla wieloletniego fana zespołu nie jest niczym zaskakującym.

Podsumowując, Man on the Run to zwyczajnie więcej Bush'a, laurka od zespołu, który kilkadziesiąt lat temu (jak to smutno brzmi) kształtował i reprezentował amerykańską alternatywę. Ja taką opcję przyjmuję z otwartymi ramionami i uśmiechem na ustach.