19 lutego 2015

Frou Frou - Details

Japonia jest pięknym miejscem dla audiofila/kolekcjonera. Zakorzeniona głęboko w japońskiej duszy kultura odsprzedawania przedmiotów zużytych czy niepotrzebnych w połączeniu z równie japońską miłością do muzyki sprawia, że w samym Tokio średnio na 10 mieszkańców przypada jeden komis płytowy. I nie mówimy tutaj o komisie u pana Edzia, który zbiera zarysowane płyty z Targu Dominikańskiego, ale o piętrowych, doskonale skatalogowanych sklepach, gdzie jedyna różnica pomiędzy płytą nową a używaną jest taka, że ta druga jest sprzedawana w nie oryginalnej folii.

Moim ulubionym miejscem w takich sklepach jest zazwyczaj kosz przy kasie, gdzie wrzucane są płyty, których albo nikt nie chce, albo coś jest z nimi nie tak - może grzbiet okładki wyblakł od słońca, albo, o zgrozo, płyta ma kilka rysek. W większości przypadków sierotki te sprzedawane są po cenie minimalnej, czyli 100 jenów. Na nasze w chwili obecnej ok. 3 złote.

W tym oto koszu wstydu i niechcianej starości, wśród takich przebojów jak Backstreet Boys czy Smashmouth wygrzebałem płytę, o której kompletnie zapomniałem, a która kiedyś, dawno temu przekonała mnie, że pop nie musi być syfiasty.

Frou Frou (Hon Hon Oui Oui) było dzieckiem Guy Sigworth'a i Imogen Heap. Ten pierwszy jest kompozytorem i producentem, który przyczynił się do sukcesu takich mości jak Bjork, Seal, GMT, Kate Havnevik i wielu, wielu innych. Ghost writer i szara eminencja muzyki pop. Pani Imogen z kolei to temat na osobny artykuł. Czystej krwi Brytyjka, której zabawy z dźwiękami i możliwościami ludzkiego głosu sprawiły, że jest jedną z najbardziej charakterystycznych postaci popularnej muzyki alternatywnej ostatnich dekad. Co prawda teraz nieco bardziej niż zazwyczaj zanurzona jest w muzycznym szaleństwie i m.in. projektuje śpiewające rękawiczki, ale ja nie o tym. Nieważne.

Ważne jest to, że dwójka dzisiejszych bohaterów zeszła się pewnego dnia roku pańskiego circa 2002 i postanowiła wydać album pod tytułem Details. Zupełnie przypadkiem wyszedł im jeden z najpiękniejszych, najbardziej inspirujących kawałków muzyki jaką kiedykolwiek słuchałem.

W swoich źródłach Details to elektronika. Nie uświadczysz tu prawdziwych instrumentów. Każdy jeden dźwięk pochodzi albo z syntezatora, albo z sampla. Sigworth jednak wykorzystał dostępną mu technologię w sposób iście mistrzowski. Jego kompozycje to istna feeria dźwięków i emocji. Nie znajdziesz tutaj utożsamianej dzisiaj z elektroniką prostoty i minimalizmu. Sample brzmią organicznie, są splatane i mieszane tworząc melodie chwytające za gardło. Fortepian i smyczki w połączeniu z wibrującym, syntetycznym basem i jungle'ową perkusją? Proszę bardzo. Samplowane, zapętlone głosy i gitara akustyczna? Jak najbardziej. Details ocieka kreatywnością i łączy brzmienia, które nie powinny współbrzmieć, a brzmią fenomenalnie. Nie zapominajmy, że jesteśmy w roku 2002, a w świadomości szerokiej publiki elektronika reprezentowana jest przez ścieżkę dźwiękową z pierwszego Matrixa.

Kiedy już oswoimy się z tym, że Sigworth próbuje w nas wmusić muzyczną kremówkę z parówką, po głowie dostajemy od Imogen i jej nietuzinkowego głosu. W następnych latach Imogen Heap da o sobie znać jako wokalistka eksperymentująca, i tutaj słychać początki jej fascynacji. Bawi się brzmieniem, modulacją. Sampluje pojedyncze słowa i dźwięki. Traktuje swój głos jak każdy inny instrument, próbując wydobyć z niego jak największą gamę dźwięków. Jednocześnie jest niesamowicie ekspresyjna i melodyjna, utrzymując kobiecą delikatność. Nadaje kompozycjom Sigwortha nieco sennego posmaku i wspaniale wpisuje się w te wszystkie misternie skrobane konstrukcje muzyczne. Lepszym wyborem mogłaby być chyba tylko Bjork, choć ta nie dorównuje Heap finezją.

Najważniejsze jest jednak to, że Details pomimo prawie 15 lat na karku nie zestarzało się ani trochę. Album nadal brzmi świeżo i inspirująco, porywa głębią dźwięku. Każda sekunda jest pedantycznie wręcz dopieszczona, a produkcja smakowicie przejrzysta. Pomysły zawarte w albumie zostały nie raz powielone, ale nic nie brzmi tak dobrze, jak oryginał. Bez względu na to, czego słuchasz, Details zasługuje na twoją uwagę. Zrób sobie mały prezent i posłuchaj jak najszybciej.


10 lutego 2015

Marilyn Manson - The Pale Emperor

Bardzo długo zbierałem się do tej recenzji. Mansona słuchałem przede wszystkim w liceum. Mechanical Animals i Holy Wood uważam za jedne z najlepszych albumów rockowych w ogóle, MA  w szczególności stawiam w tej samej kategorii co np.  Nevermind Nirvany. Zawsze miałem olbrzymi szacunek dla Briana Warnera (tak w rzeczywistości Manson ma na nazwisko) za umiejętne operowanie skandalem i prowokacją i wplatanie ich w ciężką, niezwykle popową muzykę. Lata lecą jednak nieubłaganie, gusta przekształcają i coś, co podobało się nastolatkowi, niekoniecznie musi podobać się mężczyźnie, który rejestruje się w urzędzie pracy żeby nie płacić za ewentualną hospitalizację. Sądziłem, że miejsce Mansona leży już tylko w miłych, szkolnych wspomnieniach. Wykrzesanie choć odrobiny entuzjazmu do posłuchania The Pale Emperor przyszło mi z niezwykłym trudem. Nawet po pierwszym przesłuchaniu byłem dość obojętny. Z czasem jednak zacząłem dostrzegać pewne nawiązania, stare zagrywki, charakterystyczne klimaty. The Pale Emperor to płyta bardzo skromna i nieśmiała, ukazująca swoją twarz tylko tym, którzy obdarzą ją czasem i wyrozumiałością.

Próżno tu szukać polotu i przebojowości z tzw. "popowej trylogii" (Antichrist Superstar, Mechanical Animals, Holy Wood) Mansona. próżno tu szukać przebieranek, rozbuchanych aranżacji i rzężącej elektroniki. już pierwszy utwór, "Killing Strangers" daje nam do zrozumienia, że mamy do czynienia z muzyką dużo bardziej naturalną. Brzmienie jest surowe, minimalistyczne, a głos Warnera pozbawiony efektów i jakiś taki zmęczony. Budzi skojarzenia z Eat me, Drink me, albumem wydanym w 2007 roku, niemal w całości poświęconym rozstaniu z Ditą von Teese. The Pale Emperor jest niemal równie osobisty. Powiedziałbym wręcz, że nieco zbyt osobisty. Przejrzystość większości utworów sprawia, że niejednokrotnie czułem się, jakbym przekraczał granicę prywatności pana Warnera, zaglądając mu przez ramię, kiedy gra na gitarze.


Jeśli chodzi o same kompozycje, są one ciężkie, powolne. Zawsze mroczne. Podobnie głos Mansona, toczy się niczym lokomotywa, powoli, acz jednostajnie. Raz na jakiś czas słychać przebłyski wspomnień poprzednich dekad. "The Mephistopheles of Los Angeles" buja jednostajnym rytmem na dwa, tak ulubionym przez MM. Aż chce się klaskać. skromność instrumentalizacji pozwala docenić, jak zgrabne i w gruncie rzeczy klasyczne aranżacje potrafi pisać Manson.

Pytanie tylko, czy to wystarczy. Muzyka Mansona zawsze pełniła dla mnie funkcję katartyczną. Do niczego tak się nie wrzeszczało, jak do "Angel With Scabbed Wings" czy "Rock is Dead". tPE celuje w zupełni inną stylistykę, chce osiągnąć coś zupełnie innego. To już nie jest muzyka dla sfrustrowanych nastolatków. To wyznania muzycznego wyjadacza, który już dawno pożegnał się z pierwszymi stronami gazet. Wyprane z całego tego szaleństwa i skandalu kompozycje Warnera nie porywają tak, jak kiedyś.

Pale Emperor nie trafił do mnie. Z jednej strony należy docenić, że Manson zdecydował się na wyprodukowanie czegoś tak lirycznego i obnażającego jego muzyczne zdolności - dla wielbicieli możliwość doświadczenia jego muzyki w tak bezpośredniej, prostej formie jest nie lada gratką. Z kolei tych, którzy MM kojarzą przede wszystkim z drugiej połowy lat 90-tych, brak popowego sznytu i połysku szybko zacznie nudzić.