13 sierpnia 2014

Orgy - Wide Awake and Dead

Dzień dobry, cześć i czołem! Jest środa, przedpołudnie, ptaki śpiewają, powietrze już pachnie weekendem i pierogami, przygotowywanymi w pobliskiej knajpie. Nie ma nic lepszego, niż przełamać tę sielankę retrospekcją na temat zespołu, którego członkowie rzadko kiedy ubierają się w coś innego, niż czerń, a na twarzy noszą więcej makijażu niż taka jedna kasjerka z Piotra i Pawła na Przymorzu (czyli całkiem sporo). Dzisiaj opowiem wam co nieco o Orgy, a to z powodu zbliżającej się długimi krokami comeback'owej EP'ki, i niedawno wydanego teledysku do singla "Wide Awake and Dead".

Pod koniec lat 90-ych mieszanie muzyki rockowej z elektroniczną było w mainstreamie traktowane co najwyżej jako kuriozum. Co prawda pojawiały się takie rodzynki, jak NIN, Mechanical Animals Mansona, albo Adore Pumpkinsów, jednak były to zazwyczaj płyty w swym trzonie rockowe, doprawione jedynie syntezatorem, czy innym automatem perkusyjnym. Lukę w rynku wyczuło nosem Elementree Records, czyli wydawnictwo będące dzieckiem panów z Korn'a. Pierwszym zespołem, z którym młode studio nawiązało współpracę, było właśnie Orgy.


Czym było Orgy? Z pozoru panowie z Los Angeles nie różnili się prawie niczym od swoich starszych kolegów: Korn, Manson, NIN, Gravity Kills, Filter. Orgy miało w sobie wszystkie części składowe smutnego, ciężkiego zespołu końca XX wieku. Ale! W przeciwieństwie do ówczesnych gigantów rockowej sceny, postawili oni na dużo dynamiczniejsze, popowe melodie i uczynili syntezatory jednym z głównych instrumentów, zamiast trzymać je gdzieś, tam, na skraju sceny. Sam Jonathan Davis, który był swego rodzaju mentorem i dobrym wujkiem zespołu, nie był w stanie sprecyzować, z jaką gatunkowo muzyką mamy do czynienia. Niejednokrotnie nazywał ich "Duran Duran XXI wieku", zaś ich muzykę "deathpopem". Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało.

Jay Gordon (tak zwie się wokalista) i jego ekipa już na starcie z grubej rury uderzyli w mainstream, jako singiel wydając cover piosenki "Blue Monday" zespołu New Order. Cold wave'owy klasyk przybrał w ich wydaniu dużo cięższego, elektryzującego brzmienia i wywindował zespół na szczyt list przebojów; Przez wielu uważany jest za największy (i jedyny) hit grupy. Orgy nagrało w sumie trzy albumy i wydało około 5 singli, jednak nigdy nie powtórzyli swojego pierwotnego sukcesu. A szkoda, gdyż w niedużej dyskografii zespołu znaleźć można niejeden rodzynek o absolutnie niepowtarzalnym brzmieniu.



I tak, po prawie dekadzie ciszy i pobocznych projektów, Jay Gordon postanowił spróbować swego szczęścia raz jeszcze i ogłosił rewitalizację grupy. Co prawda starzy koledzy nie wyrazili zgody na udział w projekcie, jednak nowi panowie mogą pochwalić się mniejszym lub większym doświadczeniem na synth rockowej scenie (Carlton Bost, dla przykładu, zaczynał jako gitarzysta w Deadsy, kolejnym elektronicznym rodzynku) i od ponad dwóch lat regularnie podkręcają hype przed swoją nową, tajemniczą, już-prawie-wydaną-ale-jednak-nie-do-końca płytą.

To tyle, jeśli chodzi o kwestie około-muzyczne i owijanie w bawełnę. Jak sprawuje się nowy materiał? Dotychczas Gordon udostępnił dwa single, które docelowo znajdą się na nowej EP'ce: "Grime of the Century" oraz "Wide Awake and Dead". Z radością stwierdzam, że zawierają one wszystko, co uczyniło Orgy zespołem niepowtarzalnym. Jest ciężko i bardzo elektronicznie, a w równy, syntetyczny beat wplecione są iście przebojowe melodie i refreny. Największą zmianą, jaka nastąpiła w ciągu ostatniej dekady, jeśli chodzi o brzmienie melodii Gordona, to muzyczne inspiracje. Podczas, gdy pod koniec lat 90-ych Orgy było mieszanką klasycznego synth popu i rocka pokroju Mansona czy Korna, tak dzisiaj słychać tutaj przede wszystkim brzmienia klubowe i (ojej) dubstepy. Nic dziwnego - jay Gordon w trakcie ostatniej dekady zajmował się przede wszystkim DJ-owaniem i graniem z przysłowiowego laptopa. Nie dajcie się jednak zwieść pozorom - zmiana wyszła zespołowi na dobre. Nowa konwencja brzmi świeżo i bardzo łatwo wpada w ucho, a doprawienie całości dubstepem dodaje całości pazura. Można by się upierać, że zespół "zdradza" swoje korzenie i idzie pod publikę, ale nie oszukujmy się - oryginalne Orgy było niemal w całości wytworem panującej wówczas popkultury i zwyczajnie nie miałoby miejsca na dzisiejszej scenie muzycznej. W kwestii wokalnej i tekstowej natomiast Gordon nie zaskakuje wcale. Co prawda słychać, że jest o 10 lat starszy i głos mu się nieco zużył i obniżył, jednak nadal zachował swoją charakterystyczną barwę i lekkie seplenienie, które jakimś cudem dodaje całości nieco wyniosłego charakteru (stiff upper lip?).

Powiem szczerze, z niecierpliwością i zaciekawieniem wyczekuję, czym uraczy nas na pełnej EP-ce Jay Gordon i spółka. Pomimo, że obecnie synth rocka słucham zdecydowanie mniej niż więcej, Orgy zwróciło moją uwagę i cichaczem namawia do zabawy z czarną kredką do oczu i noszenia rurek - i nie chodzi tutaj wyłącznie o sentyment.




0 komentarze:

Prześlij komentarz