27 listopada 2014

Ceci Bastida - La Edad De La Violencia

Wyobraź sobie, że Kazik Staszewski jest drobną Meksykanką o słodkim głosie. Wiem, wiem, wizja ta może wydawać się nieco niepokojąca. Jednakowoż, było to moje pierwsze skojarzenie, gdy zacząłem słuchać drugiej solowej płyty Ceci, La Edad De La Violencia (po polsku Wiek Przemocy, jak twierdzi Google translate).

Trudno mi napisać cokolwiek o przeszłości pani Bastida. Internet w zasadzie o niej milczy, a jedyne, skromne notki napisane są po hiszpańsku. Wiem tylko tyle, że Ceci Bastida zaczęła swoją przygodę z muzyką w wieku 15 lat, w zespole Tijuana No!, który z kolei uważany jest za pierwszy, prawdziwie punkowy meksykański zespół. Większy, choć nadal umiarkowany, rozgłos uzyskała dopiero po rozpoczęciu kariery solowej, albumem Veo la Marea (Zobacz Falę). mamy zatem do czynienia ze szczytem hipsterozy i alternatywy. Wreszcie coś, czego absolutnie nikt nie słucha. Przynajmniej w Europie. A szkoda.

Muzyka Ceci Bastidy jest tworem bardzo zwodniczym. Dziewczyna, korzystając ze swojej punkowo - aktywistycznej przeszłości tworzy kompozycje o tekstach naładowanych politycznie i społecznie, dodając jednocześnie mocno taneczne, łagodne brzmienie. Dualizm ten podkreśla sama okładka albumu, gdzie morowy tytuł umieszczony jest na tle kolorowych bukietów. Laik mógłby odnieść wrażenie, że ma do czynienia ze ścieżką dźwiękową z jakiejś komedii romantycznej. Nie jest to przypadek - w wywiadach Ceci przyznaje, że zestawienie tak kontrastujących motywów było w pełni celowe, i ma na celu namalowanie obrazu współczesnego świata.

Pod względem brzmienia, La Edad De La Violencia jest bardzo, bardzo taneczne. Większość kompozycji na krążku, jak na przykład Cuervo, zdaje się doskonałe do salsy, czy tango (zaraz oberwę po głowie, bo o tańcu latynoskim wiem tyle, co nic). Ceci całymi garściami czerpie z punku, ska, czy latynoskiego folku i doprawia wszystko pocieszną, minimalistyczną elektroniką. Są tu trąbki, są i marakasy i akordeony. Całość jest bardzo ciepła i przyjazna, brzmi organicznie. Nawet poważniejsze, cięższe utwory (Cuando Te Tenga) są mocno stonowane i nie wzbudzają żadnych negatywnych emocji.

Duża w tym zasługa głosu Ceci. To on właśnie najbardziej przykuł moją uwagę, gdy po raz pierwszy usłyszałem ją w utworze Controlar. Nie wiem, czy to zasługa samego języka hiszpańskiego, czy też umiejętności Ceci, ale brzmi ona zwyczajnie uroczo. Śpiewa łagodnie, nigdy nie podnosząc głosu, ważąc każde słowo. W efekcie otrzymujemy swobodny, kojący wokal, który doskonale współgra z całością kompozycji. Bardzo mi się to podoba, poproszę więcej. Prawdopodobnie mógłbym głębiej docenić zdolności wokalne Bastidy gdybym znał hiszpański, ale i bez tego jestem nią zachwycony.

Całość albumu wychodzi bardzo smakowicie. Nie dość, że są to kompozycje najwyższej klasy, to jeszcze unurzane w obcym dla Europejczyków sosie kulturowym. Przyzwyczajeni do brzmienia made in USA, artyści tacy jak Ceci doskonale przetykają uszy i pozwalają spojrzeć na gatunek z nieco innej perspektywy. Jeśli jesteś ciekaw, jak brzmi muzyka popularna z poza zachodnio europejskiego kręgu kulturowego, Ceci Bastida będzie doskonałym wyborem. Zresztą, nawet jeśli nie jesteś ciekaw, posłuchaj. Warto.


17 listopada 2014

Niczym dziecko w cukrowni.

High Fidelity jest filmem, który w doskonały sposób obrazuje wszystkie dziwactwa charakterystyczne dla muzycznych świrów i kolekcjonerów. Choć sam nie przepadam za płytami winylowymi (lubię duże pudełka, książeczki, wersje limitowane i inne pierdółki, których w wydaniach winylowych zazwyczaj brak), tak doskonale rozumiem poiższą scenę i braterstwo związane z muzyką. Nie do końca jestem jednak pewien, czy w tej sytuacji bym się nie przełamał.


15 listopada 2014

Counting Crows - Somewhere Under Wonderland

Czy jedna, prawie 10 - minutowa piosenka wystarczy, aby wydać cały album?


Counting Crows od kilku lat przeżywa wyż twórczy, racząc nas nowymi wydawnictwami niemal co roku. Najnowszy krążek, pod tytułem Somewhere Under Wonderland próbuje sprzedać nam sentymentalną podróż po młodości i wspomnieniach Adama Duritz'a, głównego tekściarza zespołu. Podszedłem do tej płyty z dużym entuzjazmem, w końcu jest reklamowana masywnym singlem, o tytule Palisades Park. Długaśny, progresywny kawałek opowiadający o przyjaźni dwójki nastolatków zabiera słuchacza w barwną podróż po skrajnych emocjach, mieszając radość, smutek, gniew i miłość, a to wszystko w barwach i stylistyce radosnych lat 70-tych. W połączeniu z iście filmowym teledyskiem (odtwórcy głównych ról trafią do jakiegoś serialu, jestem tego pewien), Palisades Park robi równie mocne wrażenie jak największe przeboje zespołu z debiutanckich płyt.

W związku z powyższym miałem olbrzymie nadzieje co do nowego tworu panów Liczących Kruki, który, na marginesie, niemal w całości finansowany był przez fanów za pośrednictwem Pledgemusic. Niestety, zamiast kolejką górską, opisywaną w Palisades Park, Somewhere Under Wonderland jest równią pochyłą. Nie zrozumcie mnie źle, Uwielbiam to, co robi Duritz. Ba, jego wariacja na temat country  jest jedyną, której potrafię słuchać (a country i folku ci tutaj dostatek). Somewhere Under Wonderland jest przykładem albumu, który został pogrążony przez nierozważne rozłożenie utworów na krążku.

Problem polega bowiem na tym, że Duritz postanowił umieścić Palisades Park jako utwór otwierający, na pierwszej pozycji. Kawałek robi tak duże wrażenie, że następujące po nim Earthquake Driver i God of Ocean Tides przelatują niezauważenie koło uszu. Podczas słuchania miałem nieodparte wrażenie, że są to jedynie zapchajdziury, sztucznie wydłużające album. Uwagę zwraca dopiero Scarecrow, który, o ironio, również jest singlem. Po wielokrotnym przesłuchaniu da się wyłuskać kilka rodzynków. Dislocation porywa rytmem zwrotek, Possibility Days zaskakuje melancholijnym klimatem. Są to jednak pojedyncze perły wśród przysłowiowych wieprzy.

Muzycznie mamy tutaj do czynienia ze zgrabną mieszanką country, folku i rocka, tak charakterystycznej dla Counting Crows, aczkolwiek SUW jest bez wątpienia jednym z najbardziej countrowych albumów w dyskografii zespołu. Duritz ma do dyspozycji małą armię muzyków i tyleż instrumentów, tak że na krążku usłyszeć można trąbki, fortepian, akordeon, i inne, zazwyczaj w muzyce popularnej nie spotykane instrumenty. Tym bardziej szkoda, że Duritz nie decyduje się na żadne eksperymenty muzyczne, oferując nam brzmienie bardzo konserwatywne.

Somewhere Under Wonderland jest zatem albumem bardzo nierównym. Wydaje mi się, że Duritz i spółka wyszliby dużo lepiej, gdyby zamiast całego albumu skomponowali niedługą epkę, skoncentrowaną wokół Palisades Park. Twór taki dużo bardziej wbijałby się w pamięć, a i smakowałby dużo lepiej, nie będąc rozwodnionym przez szereg byle jakich piosenek.

7 listopada 2014

Bush - Man on the Run

Modę na grunge już dawno mamy za sobą, ale niedobitki kapel które wypłynęły na rzeczonym nurcie nadal od czasu do czasu dają o sobie znać. Na myśli mam kwartet kierowany przez Gavina Rossdale'a (znanego dzisiaj przede wszystkim jako mąż Gwen Stefani, i tamten demon w garniaku z Constantine'a) o nazwie Bush. Złośliwi twierdzą, że swoją, już 20-to letnią karierę muzyczną Rossdale zawdzięcza przede wszystkim MTV, potrzebującemu bardziej medialnej alternatywy dla Kurta Cobaina, który najpierw nie chciał prężyć się do zdjęć, a potem był już martwy. Nazwać Bush naśladowcami grunge'owej legendy to jednak duże nadużycie. Od samego początku istnienia do charczącej, zapoconej maniery alternatywnego rocka lat 90-tych wprowadzali nieco blasku i polotu, dzięki którym dużo bardziej pasowali do grania na stadionach, niż w zadymionych, śmierdzących piwnicach. Pierwsze dwa albumy, Sixteen Stone i Razorblade Suitcase okazały się wielkim sukcesem, czyniąc Bush jednym z najpopularniejszych rockowych aktów połowy lat 90-tych. Niestety, wraz z odnajdywaniem przez Rossdale'a własnego stylu i odchodzeniem od schematów wytworzonych przez kolegów po fachu, jego publicznie drastycznie poczęła się kurczyć. Gdy w okolicy 2002 roku doszło do rozpadu zespołu, po rozciągniętych swetrach i skołtunionych włosach nie było już ani śladu - Bush serwował wtedy najeżone efektami, kosmiczne brzmienie, a i tematyka piosenek nabrała nieco fantastycznego, futurystycznego posmaku (Co w 2000 roku było absolutnym standardem w przemyśle, bez względu na gatunek).

Przez 10 lat Rossdale zajmował się projektami solowymi, aż w 2011 roku internet obiegła wieść o odrodzeniu Krzaka. Man on the Run jest drugim albumem nagranym z udziałem nowego składu, następującym po bardzo dobrym, comebackowym Sea of Memories. Jak wypada na tle poprzednich dokonań zespołu? Na długaśnym LP (66 minut! To dwa razy tyle, co ostatni krążek Everclear!) chłopaki upchnęli 14 kompozycji, które rozbrzmiewają najbardziej znanymi zagraniami poprzednich albumów. Można to postrzegać jako zaletę lub wadę, w zależności od oczekiwań. W przeciwieństwie do kapel takich, jak Korn, Smashing Pumpkins, czy Soundgarden, Bush w nowym wydaniu brzmi dokładnie tak samo jak w latach 90-tych, i mnie to jak najbardziej pasuje. Mieszanka grunge-owych klimatów z popowym połyskiem w wykonaniu Rossdale'a zawsze trafiała prosto w moje serce i jest na tyle charakterystyczna, że Bush'a nie da się pomylić z żadną inną kapelą. Jednocześnie cieszy fakt, że panowie nie chcą żerować na sentymencie - Rossdale jest już dużo starszy, żonaty i dzieciaty, i nie próbuje udawać cierpiącego nastolatka z problemami narkotykowymi.

Z drugiej strony, Man on the Run wydaje się dużo mniej przebojowy niż poprzedni album. Po wielokrotnych przesłuchaniach w pamięci pozostały mi trzy, cztery kawałki które faktycznie energetyzują i zachwycają (The Gift i Dangerous Love absolutnie zrywają kapcie). Pozostałe piosenki trzymają równy, wysoki poziom, ale to raczej praca rzemieślnicza, która dla wieloletniego fana zespołu nie jest niczym zaskakującym.

Podsumowując, Man on the Run to zwyczajnie więcej Bush'a, laurka od zespołu, który kilkadziesiąt lat temu (jak to smutno brzmi) kształtował i reprezentował amerykańską alternatywę. Ja taką opcję przyjmuję z otwartymi ramionami i uśmiechem na ustach.

2 października 2014

Gerard Way - Hesitant Alien


Podczas, gdy do rockowych gwiazd epoki emo pokroju Panic! At the Disco czy Fall Out Boy zawsze podchodziłem z pewnym dystansem, tak The Black Parade zespołu My Chemical Romance uważam za absolutną petardę, będącą pomnikiem dekady i subkultury (Ale o tym kiedy indziej). Kilka dni temu ukazał się pierwszy solowy album Gerarda Way, wokalisty i serca zespołu, który zawładnął stacjami muzycznymi dziesięć lat temu. Niestety, dotychczasowe próby pobicia pop punkowego magnum opus sprzed lat spełzły na niczym, czego brutalnym dowodem było chłodno przyjęte Danger Days i rozpad MCR w zeszłym roku. Jak mawiają eskimosi, z nostalgią nie wygrasz. Gerard Way jednak próbuje. Jak mu się to udaje?

Pierwsze, co rzuca się w ucho (i oko), to kompletnie odmienna stylizacja w stosunku do poprzednich projektów Way'a. Już w pierwszych sekundach otwierającego "The Bureau" do głowy wskoczyła mi pierwsza płyta The Killers, Eurythmics i Garbage. Hesitant Alien zabiera nas w świat brylantyny, plastikowych marynarek i kryształowych kul, oferując mieszankę lat 80-tych i współczesnego pop punku, w którym tak swobodnie czuje się Way. Gdyby na tym poprzestano, HA byłoby interesującym, relatywnie świeżym kawałkiem muzyki. Niestety, ktoś w studio uparł się, żeby cały album brzmiał jak nagrywany w garażu. Możliwe, że Way chciał dodać sobie nieco atmosfery lo-fi. Tak czy inaczej, efekt jest mało przyjemny dla ucha. Każdy instrument przykryty jest masą efektów i reverbów, które zlewają się w biały szum. Głos Gerarda (będący moim ulubionym elementem doświadczania MCR) został na przestrzeni całego albumu potraktowany głębokim echem, w związku z czym brzmi jak z wnętrza studni. Spróbuj zrozumieć o czym śpiewa bez pomocy książeczki z tekstami.

Trudno tutaj też znaleźć cokolwiek przebojowego. Podczas, gdy The Black Parade porywało niemal każdym refrenem, tak tutaj co poniektóre strzępki wersów zapowiadają, że coś, kiedyś może się wydarzyć. Strasznie pod tym względem rozczarowuje jeden z singli, "No Shows" - podkręcający, chórkowy bridge w zaledwie kilku sekundach daje obietnicę dużego, płynącego refrenu. Niestety, zostawia nas z niczym. Atmosferę podkręcają jeszcze "Brothers" i "Get the Gang Together", choć i one nie porażają.

Hesitant Alien uważam za pomyłkę. Pomysł jest ciekawy i osobiście uwielbiam klimaty lat 80-tych, jednak Way nie dał rady się w nich odnaleźć. Facet ma mimo wszystko potencjał. Praca solo do łatwych nie należy, i mam nadzieję, że doświadczenie wyniesione z HA pozwoli mu stworzyć coś, co z powrotem wybije go na szczyty list przebojów. Zasługuje na to.

23 września 2014

Wywiad - Billy Corgan dla Radio.com

W ostatnim czasie Billy Corgan, frontman muzycznej miłości mojego życia, czyli The Smashing Pumpkins, porozmawiał sobie z panami z Radio.com, w związku z wydaniem reedycji albumu Adore. Bardzo przyjemna lektura, nie tylko dla fanów SP, ale i ludzi zainteresowanych muzyką alternatywną lat 90-tych w ogóle. Zaskakuje w szczególności spokój i rozwaga Corgana, który jest znany z ostrego temperamentu podczas konfrontacji z jakąkolwiek krytyką.

Wywiad możecie przeczytać o, tu.

22 września 2014

Fink - Hard Believer

W muzycznym światku istnieją wydawnictwa, które szczególnie dbają o swój wizerunek i charakter wydawanej przez nie muzyki, jak chociażby bluesowy Blue Note, metalowy Metal Mind czy w latach 90-tych Geffen. Jednym z takich muzycznych superbohaterów jest dzisiaj Ninja Tune. Znane z uwielbienia dla alternatywnych, niezależnych klimatów, NT od lat serwuje nam muzykę niekoniecznie oszlifowaną, ale na pewno wyjątkową, próbującą zrobić z konwencjami coś nowego. Podczas ostatniej wyprawy po sklepach muzycznych moją uwagę zwróciła duża, zielona okładka z charakterystycznym logo i polską wlepką. Męski romantyzm! Gwiazda Ninja Tune! Rekomendacja Trójki, portali jazzowych i twojego szwagra! Już dawno nie kupowałem albumów w ciemno, więc Fink wygrał z Eminemem i drugą częścią Marshall Mathers (na którego też ostrzę sobie zęby).

Szybka wizyta na wiki przekazała, że Fink to w rzeczywistości Kornwalijczyk Fin Greenall, który na przestrzeni ostatnich 20 lat zajmował się całym spektrum muzyki rozrywkowej, od tanecznej elektroniki po drwala z gitarą. Jego najnowszy album, Hard Believer, zalicza się do tego drugiego gatunku. Wyobraź sobie zarośniętego, spoconego Kanadyjczyka, który po całym dniu rżnięcia sekwoi olbrzymiej siada przed swoją chatą z gitarą w ręku, butelką Daniels'a przy boku, i zaczyna śpiewać o miłości i snach nasyconych melancholią. Ot, Hard Boiled Believer. Czujesz ten klimat? To już wiesz, czym jest "męski, szorstki romantyzm".

Cały album jest mieszanką najróżniejszych stylów wywodzących się z południa Stanów Zjednoczonych. Jest tu country, jest tu blues czy soul. Gdzieniegdzie schowało się nawet nieco reggae i dubu (White Flag jest podręcznikowo dubowe i przez to wybija się stylistycznie na tle reszty albumu). Całość wyprodukowana jest iście fenomenalnie. Słychać, że Ninja Tune dba o swoich artystów i nie szczędziło pieniędzy na swojego pupila. Wszystko jest na swoim miejscu, zmiksowane ze smakiem i równowagą. Gitary są przyjemnie czyste i świdrujące, bas, choć nieco błotnisty, zwięźle podkreśla melodie. Głos pana Fina natomiast nigdy nie ginie pod efektami czy okazjonalnymi syntezatorami. Hard Believer brzmi miękko i wysmakowanie, słucha się go z przyjemnością.

Nieco gorzej jest natomiast z różnorodnością. Rozumiem, że w zamyśle cały album miał być powolny, introspektywny i nieco senny. Rozumiesz, "męski, szorstki romantyzm". Głos Fina, jak i większość melodii, toczą się ospale i monotonnie, wzbudzając poczucie zmęczenia. Zupełnie jak ten twój znajomy, który pod koniec imprezy chwyta za gitarę i próbuje grać Wonderwalla. Jednostajność i monotonia mogą być ciekawym zabiegiem stylistycznym, jeśli ogranicza się tylko do jednego z elementów muzyki. Budowanie na tej bazie całego albumu już nie do końca. Nie znaczy to jednak, że panowie nie potrafią grać. Z czasem album nabiera tempa i w ostatnich utworach wzbija się w powietrze, za sprawą takich utworów, jak Looking too Closely (który jest na razie moim faworytem) oraz Too Late. Kawałki te udowadniają, że Fink mają warsztat i potrafią pisać energiczne, szybujące piosenki, tyle, że na tym albumie najwyraźniej nie za bardzo mieli na to ochotę.

Jeśli jednak jesteś w stanie przymknąć na to oko (bądź lubisz takie senne klimaty) i poświęcisz czas, by z uwagą wgryźć się w album i spróbować czegoś innego, Hard Believer wart jest twojej uwagi. Sam czuję, że bardzo się z tą płytą kiedyś zaprzyjaźnię.

2 września 2014

AFI - Burials


Dotychczas do recenzji wybierałem albumy, który w ten lub inny sposób wydały mi się interesujące bądź oryginalne. Starą, żydowską prawdą jest, że najłatwiej mówi się o rzeczach, które się uwielbia lub nienawidzi. A co z tworami, które nie są w stanie wzbudzić w tobie silniejszych emocji? Tym razem, dla odmiany, biorę na klatę wyzwanie napisania czegoś ciekawego o płycie, która jest otępiająco nijaka.

AFI (A Fire Inside) są weteranami kalifornijskiej sceny punkrockowej, grającymi od prawie 25 lat. Nigdy nie osiągnęli takiej pozycji, jak Offspring czy Rancid, jednak charakterystyczny, lekko kobiecy głos wokalisty Davey Havok'a (niestety jest to tylko pseudonim, a szkoda) i obrzydliwie szybkie tempo większości wczesnych kompozycji pozwoliło AFI urządzić sobie wygodne miejsce na muzycznej scenie i utrzymać niewielką, acz bardzo oddaną społeczność fanów. Do mainstreamu przebili się dopiero w okolicach roku 2005, na fali popularności emo i smutnego pop punku. Sing the Sorrow i Decemberunderground są bez wątpienia ich najbardziej rozpoznawanymi albumami w dyskografi, zaś "Miss Murder" z tego drugiego leciało bez końca nawet w polskiej telewizji muzycznej. Wtedy też zespół powoli zaczął odcinać się od swoich hardkorowych, punkowych korzeni.

Niestety, moda na smutny pop punk minęła równie szybko, co się pojawiła, i panowie musieli znaleźć sposób, aby pozostać na fali. Następca Decemberunderground, zatytułowany Crash Love, jest do dzisiaj jednym z moich ulubionych pop punkowych albumów. Są tam chwytliwe melodie, są hymnowe przyśpiewki, jest nieco słodkiej melancholii, którą Havok wyciska ze swojej, nieco już nie domagającej, krtani. W połączeniu z bardzo spójną stylistyką i nawiązaniami do klasyków rock n' rolla pokroju Elvisa czy Beatlesów, Crash Love, choć nie jest wybitny ani oryginalny, posiada swój charakter, i trzyma się ucha przez długie miesiące.

Dlatego też, gdy AFI zapowiedziało nowy album, byłem mocno podekscytowany. Miało być mrocznie i ciężko. Ponownie, album, tak muzycznie, jak i wizualnie, miał być przesiąknięty bardzo wyrazistą stylistyką, tym razem w klimatach okultyzmu. Zajawki publikowane przez zespół na YouTubie pełne były dziwnych symboli, dziewczyn w koszulach nocnych szlajających się po plaży, ćwieków i czarnych krzyży. Można było się spodziewać powrotu do nieco mniej okiełzanego brzmienia, choć już chyba nikt nie oczekiwał, że AFI ucieknie z mainstreamowej sceny. I co z tego wyszło?

Niestety, niewiele. Mówiąc krótko, Burials jest zwyczajnie nudne. Singlowe "I hope you suffer" i "17 crimes", choć same nie są szczególnie przebojowe, dają złudne nadzieje, że na płytce znajdziemy nieco werwy. W rzeczywistości jednak reprezentują one absolutne szczyty, które osiąga album. Havok zupełnie stracił swój głos. Naturalnie, trudno się spodziewać od 40-letniego wokalisty, aby wciąż śpiewał, a w zasadzie wrzeszczał, chłopięcym falsetem. Stara się to nadrabiać napompowaną emocjonalnie, liryczną manierą, ale niedosyt pozostaje. Pod względem brzmienia album sprawia wrażenie kubła, do którego wrzucono ścinki, które nie załapały się na poprzednie płyty zespołu. Nie wiem, jak było w rzeczywistości, ale dam głowę, że co najmniej 4 z 13 piosenek pierwotnie pojawić się miało na Crash Love. Instrumenty zmiksowane są tak, że miejscami nie da się odróżnić gitary od perkusji. Do tego stopnia, że w niektórych piosenkach da się odcyfrować wyłącznie samą dominującą melodię i wokal. Wszystkie dźwięki starannie przykryte są warstwami echa i reverbów, i są zwyczajnie stłumione i niewyraźne.


Łatwo zatem można się domyślić, że jedyny utwór, który autentycznie zwrócił moją uwagę i którego nadal od czasu do czasu słucham, nie ma absolutnie nic wspólnego ze stylistyką reszty albumu. "Wild" jest dziwną mieszaniną reprezentacyjnych zagrywek AFI, maniery a' la Joy Division i cold wave, z domieszką klawiszy i sampli. Jest szybko i intensywnie, a syntezatorowy haczyk łapie za płuca i nie puszcza. Jeśli następny album będzie budowany w tej atmosferze, kupię go w ciemno. Utwór ten jest jednak przysłowiowym ziarnkiem grochu w łyżce dziegciu, a pozostałe kawałki są nijakie i nawet po n-tym przesłuchaniu całego albumu od deski do deski, nie jestem w stanie żadnego zapamiętać.

Napawa mnie to wielkim smutkiem, gdyż Havok i spółka nadal mają nieco swego uroku, i kiedy przestanę się w nich pedantycznie wsłuchiwać, noga samowiednie zaczyna wystukiwać rytm co poniektórych piosenek. Jest to jednak odgrzewany, bezbarwny susełek, który nie nasyci absolutnie nikogo. Ciekaw jestem, co dalej będzie się działo z zespołem. Tym bardziej, że w obecnej formie wydają się kompletnie wypaleni.


13 sierpnia 2014

Orgy - Wide Awake and Dead

Dzień dobry, cześć i czołem! Jest środa, przedpołudnie, ptaki śpiewają, powietrze już pachnie weekendem i pierogami, przygotowywanymi w pobliskiej knajpie. Nie ma nic lepszego, niż przełamać tę sielankę retrospekcją na temat zespołu, którego członkowie rzadko kiedy ubierają się w coś innego, niż czerń, a na twarzy noszą więcej makijażu niż taka jedna kasjerka z Piotra i Pawła na Przymorzu (czyli całkiem sporo). Dzisiaj opowiem wam co nieco o Orgy, a to z powodu zbliżającej się długimi krokami comeback'owej EP'ki, i niedawno wydanego teledysku do singla "Wide Awake and Dead".

Pod koniec lat 90-ych mieszanie muzyki rockowej z elektroniczną było w mainstreamie traktowane co najwyżej jako kuriozum. Co prawda pojawiały się takie rodzynki, jak NIN, Mechanical Animals Mansona, albo Adore Pumpkinsów, jednak były to zazwyczaj płyty w swym trzonie rockowe, doprawione jedynie syntezatorem, czy innym automatem perkusyjnym. Lukę w rynku wyczuło nosem Elementree Records, czyli wydawnictwo będące dzieckiem panów z Korn'a. Pierwszym zespołem, z którym młode studio nawiązało współpracę, było właśnie Orgy.


Czym było Orgy? Z pozoru panowie z Los Angeles nie różnili się prawie niczym od swoich starszych kolegów: Korn, Manson, NIN, Gravity Kills, Filter. Orgy miało w sobie wszystkie części składowe smutnego, ciężkiego zespołu końca XX wieku. Ale! W przeciwieństwie do ówczesnych gigantów rockowej sceny, postawili oni na dużo dynamiczniejsze, popowe melodie i uczynili syntezatory jednym z głównych instrumentów, zamiast trzymać je gdzieś, tam, na skraju sceny. Sam Jonathan Davis, który był swego rodzaju mentorem i dobrym wujkiem zespołu, nie był w stanie sprecyzować, z jaką gatunkowo muzyką mamy do czynienia. Niejednokrotnie nazywał ich "Duran Duran XXI wieku", zaś ich muzykę "deathpopem". Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało.

Jay Gordon (tak zwie się wokalista) i jego ekipa już na starcie z grubej rury uderzyli w mainstream, jako singiel wydając cover piosenki "Blue Monday" zespołu New Order. Cold wave'owy klasyk przybrał w ich wydaniu dużo cięższego, elektryzującego brzmienia i wywindował zespół na szczyt list przebojów; Przez wielu uważany jest za największy (i jedyny) hit grupy. Orgy nagrało w sumie trzy albumy i wydało około 5 singli, jednak nigdy nie powtórzyli swojego pierwotnego sukcesu. A szkoda, gdyż w niedużej dyskografii zespołu znaleźć można niejeden rodzynek o absolutnie niepowtarzalnym brzmieniu.



I tak, po prawie dekadzie ciszy i pobocznych projektów, Jay Gordon postanowił spróbować swego szczęścia raz jeszcze i ogłosił rewitalizację grupy. Co prawda starzy koledzy nie wyrazili zgody na udział w projekcie, jednak nowi panowie mogą pochwalić się mniejszym lub większym doświadczeniem na synth rockowej scenie (Carlton Bost, dla przykładu, zaczynał jako gitarzysta w Deadsy, kolejnym elektronicznym rodzynku) i od ponad dwóch lat regularnie podkręcają hype przed swoją nową, tajemniczą, już-prawie-wydaną-ale-jednak-nie-do-końca płytą.

To tyle, jeśli chodzi o kwestie około-muzyczne i owijanie w bawełnę. Jak sprawuje się nowy materiał? Dotychczas Gordon udostępnił dwa single, które docelowo znajdą się na nowej EP'ce: "Grime of the Century" oraz "Wide Awake and Dead". Z radością stwierdzam, że zawierają one wszystko, co uczyniło Orgy zespołem niepowtarzalnym. Jest ciężko i bardzo elektronicznie, a w równy, syntetyczny beat wplecione są iście przebojowe melodie i refreny. Największą zmianą, jaka nastąpiła w ciągu ostatniej dekady, jeśli chodzi o brzmienie melodii Gordona, to muzyczne inspiracje. Podczas, gdy pod koniec lat 90-ych Orgy było mieszanką klasycznego synth popu i rocka pokroju Mansona czy Korna, tak dzisiaj słychać tutaj przede wszystkim brzmienia klubowe i (ojej) dubstepy. Nic dziwnego - jay Gordon w trakcie ostatniej dekady zajmował się przede wszystkim DJ-owaniem i graniem z przysłowiowego laptopa. Nie dajcie się jednak zwieść pozorom - zmiana wyszła zespołowi na dobre. Nowa konwencja brzmi świeżo i bardzo łatwo wpada w ucho, a doprawienie całości dubstepem dodaje całości pazura. Można by się upierać, że zespół "zdradza" swoje korzenie i idzie pod publikę, ale nie oszukujmy się - oryginalne Orgy było niemal w całości wytworem panującej wówczas popkultury i zwyczajnie nie miałoby miejsca na dzisiejszej scenie muzycznej. W kwestii wokalnej i tekstowej natomiast Gordon nie zaskakuje wcale. Co prawda słychać, że jest o 10 lat starszy i głos mu się nieco zużył i obniżył, jednak nadal zachował swoją charakterystyczną barwę i lekkie seplenienie, które jakimś cudem dodaje całości nieco wyniosłego charakteru (stiff upper lip?).

Powiem szczerze, z niecierpliwością i zaciekawieniem wyczekuję, czym uraczy nas na pełnej EP-ce Jay Gordon i spółka. Pomimo, że obecnie synth rocka słucham zdecydowanie mniej niż więcej, Orgy zwróciło moją uwagę i cichaczem namawia do zabawy z czarną kredką do oczu i noszenia rurek - i nie chodzi tutaj wyłącznie o sentyment.




8 lipca 2014

The Acid - Liminal - Już jest!

Dzień dobry wszystkim w ten piękny, upalny dzień! Aż robi mi się szkoda, że nie mam już wakacji. Wydawałoby się, że w tych pięknych okolicznościach przyrody podkręcanie temperatury jest nie wskazane, jednak muszę dorzucić nieco węgla.

Na rynku pojawił się właśnie pełen album The Acid, pod tytułem Liminal. W związku z tym, że pisałem o chłopakach relatywnie niedawno, powstrzymam się na razie od recenzji. Na chwilę obecną zachęcam do posłuchania.


2 lipca 2014

Counting Crows - Recovering the Satellites

Dawno temu, na początku lat 90-ych ubiegłego wieku, w radiu, jak i na ramach prężnego wówczas MTV, przez pewien czas królowała z pozoru skromna piosenka pod tytułem "Mr. Jones". Mogłeś nie wiedzieć, kto ją gra, czy jak się nazywa, ale charakterystyczne "sialalalala" w rytm akustycznej gitary rozpoznawał praktycznie każdy. Utwór pochodził z pierwszej płyty debiutującego wówczas zespołu Counting Crows, który swym delikatniejszym, zaczepiającym miejscami o country brzmieniem stanął w mocnej opozycji do hulającego Grunge'u. Album August and Everything After sprzedał się w milionowym nakładzie, jednak, jak to w przypadku one-hit wonderów bywa, słuch w mainstreamie bardzo szybko o nich zaginął. Można powiedzieć, że bardzo niesłusznie. Counting Crows, z Adamem Duritz'em jako mózgiem i silnikiem całej grupy, gra i nagrywa po dziś dzień, a ich osiągnięcia w wielu miejscach kruszą przebojowy debiut.

Dzisiaj skoncentruję się na swoim ulubieńcu z dyskografii Counting Crows, Recovering the Satellites. Wydany 3 lata po debiutanckim August and Everything After, RtS miał być większy, głębszy, i bardziej złożony niż cokolwiek, czym dotychczas Duritz uraczył swoich fanów. Efektem był album, który, moim zdaniem, okazał się absolutnym szczytem osiągnięć zespołu, tworem iście ponadczasowym.

Powodem jest niesamowita atmosfera, którą muzycy rozpościerają na całym albumie. Na godzinnym krążku znalazło się 14 utworów (spróbuj sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz słyszałem LP dłuższe, niż 45 minut), na których usłyszeć możemy gitary, fortepian, smyczki, akordeon, czy nawet klarnet. Duritz'owi udało się połączyć kompletnie nie-rockowe instrumenty z soft rockową manierą, tworząc muzykę, która, choć zupełnie nie przystająca do mainstreamu rocka lat 90-ych, swoją siłą wystawała wysoko ponad popowym brzmieniem. Jak zaznaczyłem wcześniej, brzmi tu nieco country, nieco bluesa, nieco innych gatunków gitarowych, jednak żaden z nich nie jest dominujący. Obrazek oczywiście dopełnia głos Duritz'a - senny, łagodny i nieco zblazowany, wspaniale pasuje do introwertycznych, melancholijnych tekstów.

Recovering the Satellites jest kopalnią kultowych kawałków. "Angels of the Silences" to intensywna, agresywna piosenka o rozstaniu. "Goodnigh Elisabeth" - mała, melancholijna kołysanka (mój absolutny faworyt całego albumu). "recovering the Satellites", tytułowy utwór, nieodparcie kojarzy mi się z "Tonight, Tonight" Pumpkinsów - rzecz o tęsknocie i przebaczeniu. Na koniec "Monkey", hipnotyzujące skocznym rytmem, a brzmiące mocno za kultowym R.E.M.

Rzecz, która zachwyca mnie w RtS najbardziej to mistrzowskie współgranie słowa z muzyką. Teksty poszczególnych piosenek są bez wyjątku głęboko przemyślane i posiadają znaczenie, opowiadają historię. Muzyka natomiast wspaniale podbija emocje, które swoim głosem wzbudza Duritz

Recovering the Satellites Polecam każdemu, kto gustuje w nieco lżejszym, rockowym brzmieniu, jak Death Cab for Cutie, czy R.E.M właśnie. Z początku może być nieco trudne w odbiorze z powodu dość niekonwencjonalnych instrumentów, jednak zapewniam - czas poświęcony temu krążkowi nie będzie czasem straconym.


10 czerwca 2014

The Watermark High - Bright Black EP


I'm on a roll! Na produktywny wtorek proponuję wykonawcę, którego pierwsze EPki zdefiniowały atmosferę mojego rocznego pobytu w Japonii.

Paul van der Walt, znany pod pseudonimem The Watermark High, jest DJ'em/producentem/muzykiem wywodzącym się z Republiki Południowej Afryki, a konkretniej z Johannesburga. W swojej muzyce van der Walt bardzo zgrabnie łączy elektronikę, sample, jak i instrumenty akustyczne. Nagrywa od relatywnie niedawna, bo zaledwie od dwóch lat. Od 2012 światło dzienne ujrzały 4 mini albumy, każdy kolejny o dźwięku budującym na szkielecie zaprezentowanym na pierwszej EPce, Slow Motion Clarity.

To właśnie ciągłe poszukiwanie inspiracji, samodoskonalenie i rozwijanie dźwięku jest tym, co najbardziej przyciąga mnie do muzyki The Watermark High. Pod względem ścieżki ewolucji dźwięku van der Walt bardzo przypomina mi Nicka Zammuto, frontmana nie istniejącego już The Books. Slow Motion Clarity było tworem bardzo minimalistycznym, opierającym się na dużej ilości sampli i nagrań terenowych (najwyższy czas wymyślić polski odpowiednik Field Recordingu), zaś same brzmienia są bardzo powolne i ciepłe - doskonała muzyka na niedzielny poranek, albo samotną wędrówkę po lesie. Z każdym kolejnym albumem van der Walt próbuje czegoś nowego, jednocześnie pozostając wiernym swoim pierwotnym motywom, zaś jego najnowsza produkcja, Bright Black, na pierwszy rzut oka i ucha porusza się po niemal całkowicie odmiennej przestrzeni gatunkowej. Są to jednak tylko pozory.

EPka otwiera się utworem Saudade, który najłatwiej nazwać instrumentalnym hip-hopem. Co prawda słychać w nim charakterystyczne dla TWH melodie i sample, jednak są one przykryte soczystą, rytmiczną perkusją. Podobnie jak reszta albumu, Saudade jest dużo głośniejsze i dużo bardziej namacalne niż poprzednie twory van der Walt'a, jednak zachowuje on charakterystyczną melancholię. W wywiadach zresztą artysta niejednokrotnie dawał do zrozumienia, że chce tworzyć muzykę, przez którą słuchacz zatęskni za domem. Powrót do nieco prostszego, syntetycznego brzmienia oferuje nam druga połowa EPki. (W)hole pełne jest samplowanego fortepianu i trzasków, i choć, ponownie, rozbudza mocno podkręconą linią basową, jest najbardziej lirycznym i introspektywnym utworem na całej płycie.

Podsumowując, The Watermark High zasługuje, w mojej opinii, na jak najwięcej uwagi. Muzyka Paula van der Walta jest świeża i mocno zróżnicowana, a jego ciągłe eskapady gatunkowe sprawiają, że zwyczajnie nie może się znudzić.

7 czerwca 2014

The Acid - The Acid


Dzień dobry wszystkim po prawie kwartale przerwy. Bezrobocie się skończyło, wskoczyło wiele nowych obowiązków, w związku z czym fanaberie pokroju prowadzenia bloga muzycznego musiały odejść na dalszy plan. Ciągnie mnie jednak do klawiatury, tym bardziej, że dobrej muzyki nie ubywa, a chęć podzielenia się nią narasta. Tak więc.

Od wielu lat jestem dużym fanem Brytyjczyka nazwiskiem Adam Freeland. Jegomość ten jest jednym z bardziej znanych przedstawicieli brytyjskiej sceny House'u i Downtempo, przez szerszą publiczność jest natomiast kojarzony dzięki utworom takim jak "We Want Your Soul", oraz "Mind Killer", ten ostatni zresztą wykorzystany w kultowej grze na Playstation 2, REZ. To co wyróżniało Freelanda spośród innych przedstawicieli gatunku, to częste romanse z "prawdziwymi" instrumentami i dźwiękami. I nie mówię tylko o samplowaniu, ale też zatrudnianiu do swoich przedsięwzięć mniej lub bardziej znanych muzyków. Na jego ostatnim pełnym albumie, Cope, swoich umiejętności użyczyli m.in. Tommy Lee i Twiggy Ramirez, czyli obsada skądinąd doborowa. Od tamtego czasu Adam zaczął stopniowo kłaść coraz większy nacisk na brzmienia akustyczne. Najnowszy projekt z jego udziałem, The Acid, zdaje się być ukoronowaniem tego procesu.

O The Acid aż do niedawna nie było wiadomo praktycznie nic poza tym, że są i grają. Facebook, Wikipedia, a nawet Google milczały jak grób. Tożsamość enigmatycznego trio wyszła na jaw stosunkowo niedawno, przy okazji ogłoszenia pełnowymiarowego LP. Czym więc jest The Acid?


The Acid jest połączeniem dwójki producentów i DJ'ów, Freelanda oraz Steve'a Nalepy, oraz piosenkarza/wokalisty Ry Cummings'a, znanego ostatnio jako Ry X. Mogło by się wydawać, że z takiego połączenia zrodzić powinien się wulkan kosmicznych dźwięków, rozsadzających parkiety i tłuczących szkło. Nic bardziej mylnego. Panowie zaproponowali nam brzmienie bardzo stonowane, łagodne i powolne, delikatnie sączące się z głośników. W miejsce krótkich, ostrych pętli, charakterystycznych dla Freelanda, słyszymy przede wszystkim niskie, ospałe basy, z miłością otulające potraktowane głębokim, przestrzennym echem syntezatory. Cummings z kolei dodaje całej mieszance tak potrzebnego elementu ludzkiego. Jego delikatny, załamujący się głos sprawia, że słuchając EPki ma się wrażenie wchodzenia w jakiś dziwny, senny świat. Miejscami Ry użycza również swojej gitary, co jeszcze bardziej dodaje plastyczności całemu brzmieniu.

Czuję sobie, że The Acid może stać się moim ulubionym zespołem 2014 roku. Lubię muzykę melancholijną, lubię elektronikę, lubię eksperymenty muzyczne i mieszanie gatunków. Freeland i spółka łączą wszystkie te elementy w sposób doskonały i bardzo, bardzo oryginalny. Absolutnie należy spróbować.

6 marca 2014

Garbage - Not Your Kind of People

Po zaliczeniu boskiego Jared'a i jego ekipy zbawców wszechświata (przy okazji, gratuluję Oscara), pora na zespół, który lata swej świetności ma już dawno za sobą.

Garbage jest tworem niezwykle kuriozalnym, tak pod względem składu, jak i brzmienia. Trzech łysiejących panów, którzy, nawet w okresie debiutu z 1995 roku swój najlepszy czas mieli już za sobą, oraz energiczna panna o elektryzującej urodzie rudej kategorii. Przyzwyczajeni do brudnych, długowłosych chłopców pokroju Kurt'a Cobain'a czy Gavin'a Rossdale'a moglibyśmy dojść do wniosku, że kombinacja taka nadaje się wyłącznie do grania ckliwych standardów, tudzież wariacji na temat klasycznego rocka. Jednak jak mawia stare, żydowskie przysłowie, pozory mylą. Niepozorny, wąsaty pan grający na perkusji to w rzeczywistości Butch Vig, jeden z najważniejszych producentów muzycznych lat 90-ych. Dzięki jego ekspertyzie i złotym uchu mamy takie albumy, jak "Nevermind" Nirvany, "Siamese Dream" Pumpkinsów, czy "Dirty" od Sonic Youth. Oprócz tego współpracował on z AFI, House of Pain, Goo Goo Dolls i wieloma innymi kapelami, które swoim brzmieniem definiowały rockowe standardy końca XX wieku. Shirley Manson to z kolei... Shirley Manson. Mokry sen każdego nastolatka dorastającego w drugiej połowie lat 90-ych, kobieta o burzy miedzianych włosów i głosie równie zmysłowym, co silnym i zadziornym. Ubrana w krótką sukienkę w grochy, kreację znaną z teledysku do singla "I Think I'm Paranoid", wisiała nad niejednym łóżkiem. Zanim zaczęła współpracę z Vig'iem, śpiewała w umiarkowanie udanej grupie Angelfish, która wydała swój pierwszy i jedyny pełen album w 1994 roku. Można dzisiaj go słuchać jako ciekawostki, jednak jest to w mojej opinii ostentacyjny przykład czegoś, co Amerykanie zwykli nazywać "College rockiem", muzyki ostentacyjnie ambitnej, w rzeczywistości jednak miałkiej i naiwnej. Co ciekawe, w chwili Garbage'owego debiutu Manson miała 29 lat, co w kategoriach damskiego muzycznego gwiazdorstwa oznaczało, i oznacza do dzisiaj, co najmniej drugą świeżość. Mimo to, Shirley udało się wypracować markę i stać się symbolem seksu rockowego światka.

Istotnym elementem tego wizerunku było brzmienie skręcane przez Vig'a i spółkę. Jak zaznaczał Butch w wywiadach z epoki, Garbage w swoich założeniach miał być swego rodzajem detoksu po eksplozji Nirvany i fali grunge'u, która po niej nastąpiła. W atmosferze, w której absolutnie każdy chciał nagrywać ciężką, niechlujną muzykę opartą wyłącznie na gitarze, basie i perkusji, Vig zapragnął odskoczni - czegoś lżejszego, bardziej melodyjnego, korzystającego z dobrodziejstw technologii i lat kulturowej spuścizny przeszłych gatunków muzyki popularnej. Efektem był istny misz - masz stylów i brzmień. Wraz z ostrymi, grunge'owymi gitarami współbrzmiała szybka, równa perkusja i syntezatory kojarzone dotychczas z mainstream'owym popem. Dodajmy do tego jeszcze najróżniejsze sample i otrzymujemy papkę, która umyka standardowej kategoryzacji, która jest tak popularna wśród fanów wszelkiej muzyki. Z owego zamieszania wynika sama nazwa zespołu - po przesłuchaniu swego wczesnego dorobku członkowie doszli do wniosku, że owego ulepku brzmień nie da się nazwać inaczej, niż "Garbage" właśnie.

Teksty to zupełnie inna para kaloszy. Shirley Manson jest wokalistką o niezwykłej sile charakteru, a siła ta przebija niemalże w każdej napisanej przez nią piosence. Jej teksty są seksowne i zmysłowe, ale zawsze niezależne i energiczne. Wystarczy posłuchać takich klasyków, jak "Androgyny", "Vow", czy "Cherry Lips" (pomimo, że ten ostatni jest piosenką o transwestycie), aby zrozumieć, że Shirley lubi ugryźć i absolutnie nie da się zapędzić do kąta. W wywiadach nie raz przyznawała, że najlepszym komplementem było dla niej słyszeć, że Garbage grany jest w klubie ze striptizem, co tylko dopełniało jej wizerunku.


Powracając do teraźniejszości, co z bohaterem dzisiejszego artykułu, "Not Your Kind of People"? Album został wydany w 2012 roku, niemal 7 lat po ostatnim krążku zespołu. Shirley i chłopaki w międzyczasie zajmowali się innymi projektami i nic nie wskazywało na to, że NYKoP, będzie czymś wyjątkowym, szczególnie po bardzo przeciętnym "Bleed Like Me" z 2005 roku. Osobiście, doświadczony nie do końca udanymi reaktywacjami takich gigantów jak Soundgarden, Bush, czy Alice in Chains, podszedłem do nowego dziecka Vig'a z dużą rezerwą. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie.

Trzeba przyznać, że utwór otwierający został dobrany nie do końca fortunnie. "Automatic Systematic Habit" jest ciężki i głośny, ale z powodu syntetycznych bębnów sprawia wrażenie niezdarnego i koszmarnie drętwego. Możliwe, że celem utworu jest podbudowanie nieco napięcia, bowiem następujące po nim "Big Bright World" jest prawdziwą petardą. Zaczyna się spokojnie, po czym eksploduje uzależniającą, prostą melodią i pysznie przesterowanymi gitarami. Każdy kolejny utwór utrzymuje poziom profesjonalizmu i przebojowości. Moimi absolutnymi faworytami są "Sugar" oraz "Battle in me". Pierwszy jest flagowym przykładem bardziej lirycznej strony Garbage. Powolny, senny bas i naznaczony echem głos Shirley, podszywany cichymi klawiszami. Niezwykle intrygująca piosenka o uzależnieniu od "słodkości". "Battle in me" jest z kolei obrotem o 180 stopni, kawałkiem szybkim, agresywnym, o łamanym rytmie, w którym Manson pokazuje pazur i bawi się swoim głosem.Wszystkie utwory na krążku prezentują sobą naprawdę światowy poziom, a wyjątkowe brzmienie stworzone przez Vig'a i spółkę sprawia, że trudno jest przyporządkować album do jakiegoś konkretnego gatunku czy porównać do innego artysty.

Pewne wątpliwości może wzbudzać jedynie singiel promujący płytę, "Blood for Poppies". Bardzo lekki i popowy, bardzo odstaje od charakteru reszty płyty. Mimo to, posiada to "Garbage'owe coś" i bardzo szybko wpada w ucho. Mam wrażenie tylko, że gdzieś już to słyszałem...



Podsumowując, NYKoP jest albumem absolutnie ponadprzeciętnym. Rzadko się zdarza, aby artyści będący w rozłące przez prawie dekadę nagrali tak spójny brzmieniem i wartościowy album. Jest to pozycja absolutnie obowiązkowa dla fana każdego rodzaju muzyki - w końcu jest tutaj absolutnie wszystko, i to wymieszane w iście uzależniający sposób. Bezdyskusyjnie jedna z najlepszych płyt 2012 roku.

27 lutego 2014

Start - 30 Seconds To Mars - 30 Seconds To Mars

No to wciskamy Play. Chylę czoła każdej szanownej duszy, która w ten, lub inny sposób przywędrowała do tego bloga. Bloga, który jest owocem wielu lat hobby, miłości do muzyki, nudy i bezrobocia. Będzie on domem dla relacji ze wszystkich moich eskapad i poszukiwań muzycznych. W czasach, gdy ściągnięcie całego albumu z sieci czy innego torrenta zajmuje pojedyncze minuty, a płyty kompaktowe są adaptowane do funkcji podkładek pod kubki, zgłębianie się w to medium stało się swego rodzaju sportem ekstremalnym. Jeśli dodamy do tego wzrost popularności serwisów pokroju Spotify czy Wimp możemy dojść do wniosku, że współczesny odbiorca, jeśli jest nieostrożny, łatwo może się pogubić w ogromie dostępnych wykonawców, gatunków i albumów. I tutaj wchodzę ja.

Mój kochany ojciec powiedział swego czasu, że "O muzyce się nie mówi. Muzyki się słucha". Są to słowa jak najbardziej prawdziwe, które zapadły mi głęboko w pamięć i towarzyszą mi od co najmniej dekady. Nie da się jednak zaprzeczyć, że wraz ze słuchaniem muzyki rodzą się przemyślenia, obserwacje i opinie. Większość albumów z mojej skromnej płytoteki grubo obrosła tego rodzaju pasożytami i z góry ostrzegam, że sporo wpisów będzie dotyczyło właśnie strzepywania z płytek moich pseudo inteligenckich wynurzeń na temat wpływu "Mechanical Animals" Mansona na popkulturę pierwszej dekady XXI wieku czy też gdybaniem co by było, gdyby Kurt Cobain "nie spieprzył Nirvaną całego przemysłu muzycznego" (słowa znajomego Koreańczyka, do których na pewno się w przyszłości odniosę).

Oczywiście, Miejsce dla nowości też się znajdzie. Jestem stałym bywalcem sklepów muzycznych i aukcji internetowych, i kilka krążków miesięcznie z pewnością się trafi. Przede wszystkim jednak zajmuję się kolekcjonowaniem taniości. Uwielbiam grzebać w stoiskach z przeceną i w komisach (których, niestety, jest coraz mniej), więc nie zdziwcie się, gdy rozradowany będę chwalił się dorwaniem "Come On Pilgrim" Pixies'ów za dwie dyszki po taniości.

Dobrze. Dość wstępu, zajmijmy się mięskiem. Na pierwszy album do recenzji postanowiłem wybrać pierwszą pozycję ze swojej płytoteki, a jest nią debiutancki album 30 Seconds To Mars.

Trudno jest dzisiaj spotkać fana muzyki rockowej, który przynajmniej nie słyszałby o kuriozalnej bandzie dowodzonej przez braci Leto, Jared'a i Shannon'a (który, jak się okazuje, przez fanki nazywany jest Shanimalem, haaaaa). Rozbłysnęli na mainstreamowym firmamencie dzięki "A Beutiful Lie" - krążkiem ciężkim, acz przebojowym, napisanym przez Jared'a po rozstaniu z, o ile mnie pamięć nie myli, Cameron Diaz. Piękne Kłamstwo doskonale wpisało się w ówczesny klimat na scenie amerykańskiego rocka, zdominowanego przez kapele z pod szyldu emo. ABL to dużo krzyku, dużo czarnej kredki do oczu i bardzo dużo tekstów o złamanym sercu i tęsknocie. Całość dopełniły wyjątkowe teledyski. Były to twory dzisiaj już raczej nie spotykane: przemyślane i z fabułą, nie ograniczające się do tzw. Stylistyki MTV, czyli zespołu grającego w tłumie szalejących nastolatków. Uznanie, jakie otrzymali Jared i spółka było zatem jak najbardziej zasłużone.


Niewielu zdawało sobie wówczas sprawę, że 30STM zaczynało dużo skromniej i to w stylistyce, która pozwalała brać wydumaną nazwę zespołu dużo bardziej dosłownie. Album ze smutnym chłopcem na okładce został wydany w 2002 roku dzięki Immortal Records i zawiera utwory niemal w całości napisane i wykonane przez samego Jared'a i Shannon'a. Brzmienie, choć już zawierające charakterystyczny wrzask Jared'a, znacznie różni się od ABL. Pełne jest ciężkich, przesterowanych do granic możliwości gitar, automatów perkusyjnych i chłodnych syntezatorów. W związku z tym stwierdzić można, że albumowi najbliżej jest do niewielkiego podgatunku zwanego synth rockiem. Jeśli zapoznamy się z dziełkami takich kapel jak The Anix, Zeromancer, Deadsy, czy Deadstar Assembly, podobieństwa stają się uderzające. Mało tego, w niejednym utworze debiutu braci Leto swoich klawiszy użyczył niejaki Dr. Nner, znany z Deadsy właśnie (jest to swoją drogą bardzo interesujący zespół, o którym na pewno jeszcze napiszę).

Patrząc na 30STM pod kątem elektronicznego rocka trzeba przyznać, że jest to album wyjątkowy. Leto udało się uchwycić doskonały balans pomiędzy bezduszną, precyzyjną elektroniką, a żywymi instrumentami. Tam, gdzie wymienione wyżej zespoły potykały się o sequencery i pusto brzmiące automaty perkusyjne, tam 30STM utrzymuje płynność i razi emocją. Dużą zasługę w tej kwestii ma sam głos wokalisty. Bez względu na stosunek do reszty dorobku artystycznego Jared'a Leto należy mu przyznać niezwykle ciekawy głos. Mocny i zdolny do krzyku, a jednocześnie delikatny. Drugim wokalistą o tak uroczym wrzasku jest chyba tylko Richard Patrick z Filter'a.

Jeśli chodzi o poszczególne utwory, moim absolutnym faworytem jest Echelon. Złożony, od samego początku budujący napięcie, bawiący się tempem i nastrojem. Pod sam koniec natomiast soczysta rzężąca gitara, prowadząca utwór ku kulminacji, a sama w sobie będąca laurką dla starszych, synth rockowych kolegów po fachu. Drugą perełką jest The Mission, hipnotyzujące szybkim tempem i szarżującą perkusją w wykonaniu Shannon'a. Jest to także pierwszy przejaw zamiłowania Jared'a do skandujących chórków i pokrzykiwań, tak charakterystycznych dla "This Is War". Męczyć może jedynie brak wolniejszych utworów na przestrzeni całego albumu. Całe 30STM to jazda na piątym biegu.

Debiut braci Leto nie jest płytą idealną. Brzmienie utworów jest raczej jednostajne, brak tutaj różnorodności czy bardziej ambitnych eksperymentów. Mimo wszystko, jest to bardzo solidny krążek. Muzycy mieli wyraźny zamysł, trzymali się go od początku do końca, i choć może po pewnym czasie nużyć, sam w sobie jest niezwykle charakterystyczny. Jeśli jesteś osobą, która patrzy na 30STM wyłącznie przez pryzmat ich wielkiego sukcesu i następujących eksperymentów powinieneś posłuchać tej płyty. A nuż zmienisz opinię?