25 stycznia 2015

Wrongchilde - Gold-Blooded

Powiem szczerze, bardzo lubię modę na tzw. retro pop. Uwielbiam M83, delikatne kobiece chórki i cyfrowe perkusje. Niektórym jednak wydaje się, że skorzystanie z określonej kolekcji sampli i skręcenie wideoklipu wypchanego odniesieniami do popkultury lat 80-tych wystarczy, żeby zaznaczyć swoją obecność na muzycznej scenie.

Mat Devine, bohater dzisiejszej recenzji, jest weteranem chicagowskiej emo sceny. Zaczynał ponad dekadę temu, zespołem Kill Hannah. Jak w przypadku większości zespołów emo sprzed 15 lat, KH oferowało przebojowe, pop punkowe brzmienie połączone z tekstami rodem z pamiętnika sfrustrowanego nastolatka. I działało to lepiej, niż dobrze. Devine miał smykałkę do pisania refrenów i chwytliwych melodii, a jego mocno androgeniczny głos dodawał całości nieco kontrowersji, tak uwielbianej przez licealną dzieciarnię.

No i minęło ponad 5 lat od ostatniego albumu KH, a Mat postanowił zrobić coś w pojedynkę, w środowisku muzycznym, które już dawno zapomniało o pop rocku. Biorąc pod uwagę doświadczenia jego kolegów po fachu naprawdę trudno się dziwić, że postanowił wysmażyć laurkę wszystkim swoim ulubionym filmom z lat 80-tych.

Gold - Blooded wręcz ocieka inspiracjami z zeszłego wieku. Brzmienie syntezatorów, struktura piosenek, chórki. Jest tutaj nawet cover "Love is a Battlefield", które w oryginale wykonała Pat Benatar (tak na wypadek gdybyś zapomniał, że jesteśmy w latach 80-tych!). Ta część albumu dopracowana jest rewelacyjnie. Devine bardzo zręcznie uchwycił klimat epoki, a aranżacje raz na jakiś czas potrafią nawet zaskoczyć jakimś niespodziewanym dźwiękiem. Elektronika jest soczysta i świetnie się jej słucha na słuchawkach. Niestety, wszystek pracy przy konsoli mikserskiej poszedł na marne, gdyż sam Devine śpiewa po prostu koszmarnie.

Pomimo 40 lat na karku, Devine nadal stara się brzmieć jak nastoletnia dziewczynka, co zwyczajnie mu nie wychodzi. Jego głos jest płaski i wyprany z wszelkich emocji. Przypuszczam, że w zamierzeniu miał być delikatny i romantyczny, liryczny wręcz.W rzeczywistości strasznie nudzi i usypia. Słychać to szczególnie w kawałku "Falling in Love (Will Kill You)", gdzie do zaśpiewania zwrotki zaproszono Gerarda Way. Krótko mówiąc, były frontman My Chemical Romance w swoich 20 sekundach dosłownie miażdży popisy wokalne Devine'a. I to nie tylko skalą głosu, ale i dynamiką i barwą. Nagle zdajesz sobie sprawę, że przecież mógłbyś słuchać czegoś zupełnie innego, dużo lepszego, gdzieś zupełnie indziej. Jeśli to cię nie odstraszy, z drugim uderzeniem przychodzi "Love is a Battlefield" właśnie, które swoim szaleńczym tempem uśpiłoby naszprycowaną kofeiną wiewiórkę. Koszmar.

Skoro jesteśmy już przy "Falling in Love[...]", to pomówmy chwilę o tekstach. Jak można się domyślić po tytule, Devine nie rozwinął się ani trochę w tej sztuce i nadal czerpie inspiracje ze starych pamiętników swojej młodszej siostry. Teksty są prostackie i naiwne. Nie potrafię uwierzyć, że facet, który w teorii mógłby mieć pełnoletnią córkę, nie ma ambicji napisać czegoś znaczącego, do zastanowienia. Dla przykładu, otwierające "Birds of Prey" opowiada o smutnych drapieżnych ptakach, które nic, tylko polują na myszy. Dlaczego? Tego nikt nie wie. Jedna linijka tekstu powtarzana jest w kółko, do znudzenia. Gdzie indziej słuchamy o tym, że wokalista kocha, a nigdy nie kochał. I że jest zmęczony. I chce uciec. I że miłość.

Oczywiście, zdarzają się perełki. "Call Me Crash" brzmi fenomenalnie. Tekst tekstem, ale pod względem sonicznym utwór jest głęboki, monumentalny. Sample dobrane są genialnie, nałożone na siebie czają się, przeplatają i wyskakują na ciebie w najmniej oczekiwanych momentach. Przebojowa rzecz. To jednak stanowczo za mało, żeby polecić ten album.

Gdyby nie głos wokalisty, Gold Blooded możnaby traktować jako stylizowaną ciekawostkę, lekką przekąskę w przerwach między poważniejszym słuchaniem. Niestety, maniera wokalna Devine'a, wynikająca z niej pretensjonalność i naiwność dla wielu będzie niestrawna. Słuchać na własną odpowiedzialność.

6 stycznia 2015

The Smashing Pumpkins - Monuments to an Elegy


Przepraszam najmocniej za cały miesiąc ciszy. Grudzień był dla mnie miesiącem niezwykle zapracowanym, nie tylko ze względu na święta, ale i ekspresową wyprowadzkę i wyjazd do Tokio. Tak, tak, piszę do Was z 6-cio metrowego pokoiku umiejscowionego w samym sercu Tokio (no, może nie w SAMYM sercu, ale całkiem blisko). Nie wiem jeszcze, co się z tej wyprawy wykluje, ale jestem dobrej myśli. A więc, co na ruszt bierzemy dzisiaj?

Strasznie trudno jest mi się zabrać za pisanie o Billym Corganie i The Smashing Pumpkins. Posiadam każdy ich album w przynajmniej jednej edycji, znam tekst do praktycznie każdej piosenki, a na przedramieniu noszę wytatuowane logo SP. Jestem pumpkinsowym nerdem w każdym calu i mogę rozmawiać o ich muzyce całymi godzinami. Co innego, kiedy wszystkie te myśli i opinie trzeba w kompaktowy sposób przekuć w słowa.

Od chwili reformacji w 2006 roku Corgan starał się odnaleźć w świecie, w którym MTV nie promuje już muzyków rockowych, a rock alternatywny kojarzony jest bardziej z Mumford & Sons, niż z ciężkim, chicagowskim graniem. Na przestrzeni ostatniej dekady obserwować mogliśmy, jak multi platynowy muzyczny megaloman wycisza się, nabiera pokory i dystansu do swojej muzyki. Podczas, gdy comebackowy Zeitgeist był absolutnie niestrawny i rozbuchany, tak najnowsze Monuments to an Elegy jest zaskakująco skromne i jakieś takie... swobodne. Tak jakby Corgan pogodził się ze stanem współczesnej sceny muzyki rozrywkowej i postanowił nagiąć się do jej zasad.

Monuments to an Elegy to zbiór dziewięciu króciutkich, lekkich kompozycji. Próżno tu szukać progresywnych podróży z Mellon Collie, gitarowej, kontrolowanej kakofonii z Siamese Dream czy mrocznego romantyzmu Adore. Piosenki na MtaE są proste, bezpośrednie i przeważnie bardzo pogodne, od początku do końca. Pod względem klimatu album budzi ciągłe skojarzenia ze Zwan, czyli postronnym projektem Corgana z początku poprzedniej dekady. Emanuje z niego to samo ciepło, ten sam spokój. Z pewnością jest to najłatwiejszy album sygnowany nazwą The Smashing Pumpkins

Instrumentalnie, są to głównie popisy samego Corgana. W związku z tym, że Billy jest nie znoszącym sprzeciwu muzycznym perfekcjonistą, na pokładzie ss SP poza Corganem pozostał tylko Jeff Schroeder, grający na gitarze. Cała reszta gitar, basów, syntezatorów i innych dziwnych dźwięków to sam Billy, co dowodzi, że doskonale radzi sobie jako multi instrumentalista. Nie tyczy się to tylko perksuji, do której Corgan wypożyczył sobie Tommy'ego Lee, znanego z Motley Crue. Monuments to an Elegy brzmi bardzo elektronicznie, ale w ten przyjemny, analogowy sposób. Większość utworów budowanych jest wokół płynących, elektronicznych leadów, które łagodzą nawet te mocniejsze, gitarowe kawałki. Gdybym miał wybierać faworytów, musiałbym zdecydować się na Drum + Fife, oraz Dorian. Ten pierwszy porywa mocno perkusyjnym, urywanym rytmem i fletem zawodzącym w tle. Jest tam i soczysty, brzęczący bas. Całość brzmi marszowo, utrzymując równomierne tempo. Dorian to natomiast stu procentowa elektronika przypominająca osiągnięcia Corgana z epoki Adore. Jest nieco melancholijnie i mroczno, ale nadal bardzo melodyjnie.

Podsumowując, Monuments to an Elegy to rewelacyjny album. Corgan wciąż się rozwija i nadal nie chce spocząć na laurach. Z każdą płytą stara się pokazać coś nowego i tym razem trafił w dziesiątkę. Choć osobiście wolę poprzednią Oceanię, tak Monuments jest szansą Corgana na powrót do tak znienawidzonego przez niego mainstreamu. Gorąco mu tego życzę.