6 stycznia 2015

The Smashing Pumpkins - Monuments to an Elegy


Przepraszam najmocniej za cały miesiąc ciszy. Grudzień był dla mnie miesiącem niezwykle zapracowanym, nie tylko ze względu na święta, ale i ekspresową wyprowadzkę i wyjazd do Tokio. Tak, tak, piszę do Was z 6-cio metrowego pokoiku umiejscowionego w samym sercu Tokio (no, może nie w SAMYM sercu, ale całkiem blisko). Nie wiem jeszcze, co się z tej wyprawy wykluje, ale jestem dobrej myśli. A więc, co na ruszt bierzemy dzisiaj?

Strasznie trudno jest mi się zabrać za pisanie o Billym Corganie i The Smashing Pumpkins. Posiadam każdy ich album w przynajmniej jednej edycji, znam tekst do praktycznie każdej piosenki, a na przedramieniu noszę wytatuowane logo SP. Jestem pumpkinsowym nerdem w każdym calu i mogę rozmawiać o ich muzyce całymi godzinami. Co innego, kiedy wszystkie te myśli i opinie trzeba w kompaktowy sposób przekuć w słowa.

Od chwili reformacji w 2006 roku Corgan starał się odnaleźć w świecie, w którym MTV nie promuje już muzyków rockowych, a rock alternatywny kojarzony jest bardziej z Mumford & Sons, niż z ciężkim, chicagowskim graniem. Na przestrzeni ostatniej dekady obserwować mogliśmy, jak multi platynowy muzyczny megaloman wycisza się, nabiera pokory i dystansu do swojej muzyki. Podczas, gdy comebackowy Zeitgeist był absolutnie niestrawny i rozbuchany, tak najnowsze Monuments to an Elegy jest zaskakująco skromne i jakieś takie... swobodne. Tak jakby Corgan pogodził się ze stanem współczesnej sceny muzyki rozrywkowej i postanowił nagiąć się do jej zasad.

Monuments to an Elegy to zbiór dziewięciu króciutkich, lekkich kompozycji. Próżno tu szukać progresywnych podróży z Mellon Collie, gitarowej, kontrolowanej kakofonii z Siamese Dream czy mrocznego romantyzmu Adore. Piosenki na MtaE są proste, bezpośrednie i przeważnie bardzo pogodne, od początku do końca. Pod względem klimatu album budzi ciągłe skojarzenia ze Zwan, czyli postronnym projektem Corgana z początku poprzedniej dekady. Emanuje z niego to samo ciepło, ten sam spokój. Z pewnością jest to najłatwiejszy album sygnowany nazwą The Smashing Pumpkins

Instrumentalnie, są to głównie popisy samego Corgana. W związku z tym, że Billy jest nie znoszącym sprzeciwu muzycznym perfekcjonistą, na pokładzie ss SP poza Corganem pozostał tylko Jeff Schroeder, grający na gitarze. Cała reszta gitar, basów, syntezatorów i innych dziwnych dźwięków to sam Billy, co dowodzi, że doskonale radzi sobie jako multi instrumentalista. Nie tyczy się to tylko perksuji, do której Corgan wypożyczył sobie Tommy'ego Lee, znanego z Motley Crue. Monuments to an Elegy brzmi bardzo elektronicznie, ale w ten przyjemny, analogowy sposób. Większość utworów budowanych jest wokół płynących, elektronicznych leadów, które łagodzą nawet te mocniejsze, gitarowe kawałki. Gdybym miał wybierać faworytów, musiałbym zdecydować się na Drum + Fife, oraz Dorian. Ten pierwszy porywa mocno perkusyjnym, urywanym rytmem i fletem zawodzącym w tle. Jest tam i soczysty, brzęczący bas. Całość brzmi marszowo, utrzymując równomierne tempo. Dorian to natomiast stu procentowa elektronika przypominająca osiągnięcia Corgana z epoki Adore. Jest nieco melancholijnie i mroczno, ale nadal bardzo melodyjnie.

Podsumowując, Monuments to an Elegy to rewelacyjny album. Corgan wciąż się rozwija i nadal nie chce spocząć na laurach. Z każdą płytą stara się pokazać coś nowego i tym razem trafił w dziesiątkę. Choć osobiście wolę poprzednią Oceanię, tak Monuments jest szansą Corgana na powrót do tak znienawidzonego przez niego mainstreamu. Gorąco mu tego życzę.


0 komentarze:

Prześlij komentarz