27 października 2015

Pomidory i anteny radiowe ~ Neutral Milk Hotel ~ In The Aeroplane Over The Sea

"Two headed boy, she is all you could need
She will feed you tomatoes and radio wires
And retire to sheets safe and clean
But don't hate her when she gets up to leave".

Zazwyczaj powstrzymuję się od wplatania w recenzję tekstów z omawianej płyty, ale w tym wypadku zwyczajnie nie da się inaczej. Dzięki uprzejmości i poświęceniu mojej lepszej połówki w spocone dłonie wpadł mi *nareszcie* krążek zespołu Neutral Milk Hotel. Płyta absolutnie piękna i kultowa, która w zasadzie zgodnie ze zdrowym rozsądkiem powinna już dawno popaść w zapomnienie. Po kolei.

O samym zespole za wiele nie ma co pisać. NMH było dzieckiem Jeffa Manguma, muzycznego wagabundy i ekscentryka, który na przełomie lat 80-tych i 90-tych tułając się od miasta do miasta pobrzdąkiwał w sypialniach i salonach znajomych. Traktując muzykę bardziej jako formę ekspresji niż instytucję, nie dążył do stworzenia stałego zespołu. Poza garścią ep-ek i demówek rozpowszechnianych na rozjeżdżonych taśmach, Mangum nagrał tylko dwa albumy: On Avery Island i In the Aeroplane Over the Sea. Podczas gdy ten pierwszy przeszedł zupełnie bez echa, Aeroplane stało się ulubieńcem krytyków. W chwili premiery album nie sprzedał się prawie wcale, ale na przestrzeni lat obrósł legendą i społecznością zagorzałych fanów. Dość powiedzieć, w 2008 roku, czyli ponad dekadę po premierze, Aeroplane było szóstym najczęściej kupowanym winylem w USA. Skąd ta hipster histeria... hipsteria? (badum-tsh).

Na pierwszy rzut uchem Aeroplane to bełkot, tak muzyczny jak i logiczny. Akustyczna gitara w akompaniamencie zastępu instrumentów dętych i perkusji fałszują i gubią rytm, produkcja pełna jest trzasków i zakłóceń. Mangum nie jest w stanie utrzymać dźwięku przez dłużej niż pół sekundy - Głos mu się załamuje, śpiewa albo obok melodii, albo gdzieś zupełnie indziej, na przykład w kuchni (fun fact - trąbki do niektórych utworów faktycznie nagrywane były przez ścianę). Na domiar złego jego teksty są pełne radosnego nonsensu, bijącego na głowę wszystko, co słyszałeś na albumach The Pixies.

Gdy usłyszałem ten album po raz pierwszy, nie wiedziałem co myśleć. Było to coś, do czego byłem zupełnie nieprzygotowany. Przyzwyczajony do sterylnej produkcji większości pop-rockowych przebojów, ogniskowe rzępolenie Manguma wydawało się czymś niegodnym studia nagraniowego. Z czasem zacząłem dostrzegać w Aeroplane pewien zamysł.

Bo to nie tak, że Mangum nie potrafił grać. Co to to nie. Chałupniczość i beztroska dekonstrukcja dźwięków jest zabiegiem celowym, podkreślającym atmosferę i przekaz albumu, potęgującym emocje. A emocji tutaj co niemiara. In the Aeroplane Over the Sea to płyta o dorastaniu, o pierwszej miłości i jej utracie, o rodzinie i więzach braterskich. Na takie tematy można, a czasami nawet należy śpiewać łamiącym się głosem. Smutek miesza się tutaj z beztroską i radością, i tak w kółko, jak na karuzeli.

Wszystkie historie Mangum podał w formie zawiłych metafor. Co prawda po latach muzyk przyznał, że główną inspiracją do napisania albumu była historia Anne Frank, ale nie jest to informacja zbyt pomocna. Zapewniam was, że przedarcie się przez gąszcz porównań, aluzji, powielania narratorów i innych zabiegów jest jak walenie głową o ścianę. Dwugłowi chłopcy, płonące fortepiany, ukwiecone oczy -  metafory, choć często niezrozumiałe, wciągają słuchacza jeszcze głębiej w opowieści snute przez Manguma. W tym wszystkim muzykowi udało się uniknąć kiczu i pretensjonalności, o co przecież tak łatwo w muzyce popularnej. Cały album sprawia wrażenie pewnego strumienia świadomości, sennej wizji, słodko gorzkiej od początku do końca. W połączeniu ze skromną, ułomną instrumentalizacją otrzymujemy twór niezwykle intymny - niejednokrotnie miałem wrażenie, że Mangum bardziej śpiewa dla samego siebie niż dla kogokolwiek innego.

In the Aeroplane Over the Sea jest pozycją absolutnie obowiązkową dla każdego fana muzyki, jednak nie ze względu na muzykę. To, czym promieniuje Aeroplane to emocja, której przypisany jest cały album. Sposób w jaki Mangum kształtuje swoje historie amplifikowane dźwiękiem jest absolutnie godzien podziwu i pokazuje, że nawet to co brzydkie i nieciekawe może zrodzić coś pięknego.

3 października 2015

Some things are meant to stay dead ~ Orgy ~ Talk Sick

Jakiś rok temu pisałem (nie kryjąc entuzjazmu i ekscytacji) o reaktywacji Orgy i singlu Wide Awake and Dead. Przepowiadałem wówczas sentymentalny powrót smutnego electro-popu i przebierając nóżkami wypatrywałem pełnego albumu. Cały tekst możecie przeczytać tutaj. Minęło dwanaście miesięcy i oto w słuchawki wskoczyło Talk Sick, w akompaniamencie fejsbukowych fanfarów, trasy koncertowej i ogólnie pojętego internetowego hype'u. Co z tego wyszło? To samo, co zazwyczaj.

Zacznijmy od kwestii czysto techniczno-logistycznych. Choć Jay Gordon i reszta nad nowym materiałem pracowali przez ponad sześć lat (pierwsze wieści o reaktywacji pojawiły się w okolicach 2009 roku) a w procesie odwołali niejeden koncert gdyż "studio nas potrzebuje", Talk Sick (rozumiecie? gra słów godna Monty Pythona) to EPka. Siedem utworów, w tym jeden remiks. Dwadzieścia pięć minut muzyki. W sumie trudno się dziwić. Jay Gordon to nie gwiazda pokroju Gavina Rossdale'a czy Chrisa Cornell'a i pewnie trudno wysupłać mu gotówkę na eksperymenty muzyczne. Tym bardziej, że entuzjazm fanów był łagodnie mówiąc umiarkowany - wszystkie próby panów z Orgy mające na celu uzbieranie pieniędzy spełzły na niczym. Ich pierwszy crowdfunding na IndieGoGo uzbierał niecałe dziesięć tysięcy dolarów z wyznaczonych stu tysięcy, a późniejsze próby nie poszły dużo lepiej. Nawet facet zbierający na sałatkę ziemniaczaną miał na kickstarterze lepszy wynik. Z jednej strony trzeba pogratulować chłopakom samozaparcia i determinacji. Z drugiej natomiast musimy zadać sobie pytanie czy było warto, i dlaczego jednak nie.

Artistecard.com
Talk Sick jest złe. Złe teksty, złe rymy, złe melodie. Oferowane przez Gordona brzmienie to dziwny mariaż muzyki klubowej i nu metalu, z dużym naciskiem na to pierwsze. Samo w sobie nie byłoby to takie okropne, ale mamy tutaj do czynienia z chamską, łopatologiczną techno dyskotekówą z wepchniętymi gdzieniegdzie rzężącymi gitarami. Monotonia, rytm na raz, zero progresji, no i syreny. Syreny! Jak na wiejskiej potańcówce. Come Back jest tutaj złotym przykładem bardzo nieudolnego łączenia gatunków.

Teksty wpisują się w ten sam schemat rubasznej imprezy. Gordon, który kiedyś wyśpiewał takie rodzynki jak Stitches czy Eva raczy nas dzisiaj opowieściami o tym, jak rządzi na parkiecie i wyrywa wszystkie foczki w klubie. Oczywiście foczki mroczne i wytatuowane, bo to przecież neo-goth-noirr. Polecam tutaj utwór Suck it, który uwodzi rymami subtelnymi niczym nurkujący messerschmitt.

Przed kosą ratują się tylko Wide Awake and Dead i Spells. Ten pierwszy opisywałem już rok temu i podtrzymuję opinię, jakoby był to jeden z najlepszych utworów wydanych przez Orgy. W perspektywie pozostałych kawałków jestem natomiast pewien, że napisał go dla Gordona ktoś z zewnątrz. Człowiek tworzący tak mizerne brzmienia nie byłby w stanie spłodzić czegoś takiego. Spells to z kolei jedyny przypadek na całej EPce, kiedy techniawkę faktycznie dobrze zbalansowano z rockiem. Monotonna, umcykująca zwrotka bardzo ładnie przechodzi w płynący, przebojowy refren, a całość pozytywnie przywołuje wspomnienia świetności zespołu. Cała reszta to kałuża.

Podsumowując, radzę nie dotykać Talk Sick, nawet metrowym kijem. Chwila nieuwagi i można się rozchorować (badum-tsh).