22 września 2014

Fink - Hard Believer

W muzycznym światku istnieją wydawnictwa, które szczególnie dbają o swój wizerunek i charakter wydawanej przez nie muzyki, jak chociażby bluesowy Blue Note, metalowy Metal Mind czy w latach 90-tych Geffen. Jednym z takich muzycznych superbohaterów jest dzisiaj Ninja Tune. Znane z uwielbienia dla alternatywnych, niezależnych klimatów, NT od lat serwuje nam muzykę niekoniecznie oszlifowaną, ale na pewno wyjątkową, próbującą zrobić z konwencjami coś nowego. Podczas ostatniej wyprawy po sklepach muzycznych moją uwagę zwróciła duża, zielona okładka z charakterystycznym logo i polską wlepką. Męski romantyzm! Gwiazda Ninja Tune! Rekomendacja Trójki, portali jazzowych i twojego szwagra! Już dawno nie kupowałem albumów w ciemno, więc Fink wygrał z Eminemem i drugą częścią Marshall Mathers (na którego też ostrzę sobie zęby).

Szybka wizyta na wiki przekazała, że Fink to w rzeczywistości Kornwalijczyk Fin Greenall, który na przestrzeni ostatnich 20 lat zajmował się całym spektrum muzyki rozrywkowej, od tanecznej elektroniki po drwala z gitarą. Jego najnowszy album, Hard Believer, zalicza się do tego drugiego gatunku. Wyobraź sobie zarośniętego, spoconego Kanadyjczyka, który po całym dniu rżnięcia sekwoi olbrzymiej siada przed swoją chatą z gitarą w ręku, butelką Daniels'a przy boku, i zaczyna śpiewać o miłości i snach nasyconych melancholią. Ot, Hard Boiled Believer. Czujesz ten klimat? To już wiesz, czym jest "męski, szorstki romantyzm".

Cały album jest mieszanką najróżniejszych stylów wywodzących się z południa Stanów Zjednoczonych. Jest tu country, jest tu blues czy soul. Gdzieniegdzie schowało się nawet nieco reggae i dubu (White Flag jest podręcznikowo dubowe i przez to wybija się stylistycznie na tle reszty albumu). Całość wyprodukowana jest iście fenomenalnie. Słychać, że Ninja Tune dba o swoich artystów i nie szczędziło pieniędzy na swojego pupila. Wszystko jest na swoim miejscu, zmiksowane ze smakiem i równowagą. Gitary są przyjemnie czyste i świdrujące, bas, choć nieco błotnisty, zwięźle podkreśla melodie. Głos pana Fina natomiast nigdy nie ginie pod efektami czy okazjonalnymi syntezatorami. Hard Believer brzmi miękko i wysmakowanie, słucha się go z przyjemnością.

Nieco gorzej jest natomiast z różnorodnością. Rozumiem, że w zamyśle cały album miał być powolny, introspektywny i nieco senny. Rozumiesz, "męski, szorstki romantyzm". Głos Fina, jak i większość melodii, toczą się ospale i monotonnie, wzbudzając poczucie zmęczenia. Zupełnie jak ten twój znajomy, który pod koniec imprezy chwyta za gitarę i próbuje grać Wonderwalla. Jednostajność i monotonia mogą być ciekawym zabiegiem stylistycznym, jeśli ogranicza się tylko do jednego z elementów muzyki. Budowanie na tej bazie całego albumu już nie do końca. Nie znaczy to jednak, że panowie nie potrafią grać. Z czasem album nabiera tempa i w ostatnich utworach wzbija się w powietrze, za sprawą takich utworów, jak Looking too Closely (który jest na razie moim faworytem) oraz Too Late. Kawałki te udowadniają, że Fink mają warsztat i potrafią pisać energiczne, szybujące piosenki, tyle, że na tym albumie najwyraźniej nie za bardzo mieli na to ochotę.

Jeśli jednak jesteś w stanie przymknąć na to oko (bądź lubisz takie senne klimaty) i poświęcisz czas, by z uwagą wgryźć się w album i spróbować czegoś innego, Hard Believer wart jest twojej uwagi. Sam czuję, że bardzo się z tą płytą kiedyś zaprzyjaźnię.

0 komentarze:

Prześlij komentarz