14 marca 2015

IAMAMIWHOAMI - Blue

Powróćmy na chwilę do alternatywnego popu, ale tylko na chwilę. Przejadły już mi się nieco syntezatory i moje uszy wołają o coś bardziej namacalnego. Wszystko w swoim czasie. Zaczynając od Imogen Heap skakałem sobie w ostatnich tygodniach z kwiatka na kwiatek, szukając aktów w podobnych brzmieniach tudzież klimatach. Najpierw natrafiłem na Kate Havnevik, ale to niestety plagiat koszmarny (w szczególności ostatnia płyta). Drugim strzałem, tym razem dużo bardziej intrygującym, było właśnie IAMAMIWHOAMI. Fajna nazwa? To dopiero początek.

Za IAMAMIWHOAMI kryje się, jak to zwykle w tych przypadkach bywa, para muzyków: Jonna Lee oraz Claes Bjorklund. Obydwoje ze Szwecji. Od trzech lat próbują zdobywać świat specyficznym mariażem muzyki elektronicznej i sztuk wizualnych, i to z całkiem dobrym skutkiem. IAMAMAIWHOAMI mają na swoim koncie kilka nagród Grammi (nie Grammy, Grammi), BBC i MTV 0, tak więc najwyraźniej nie jest to pierwsza lepsza banda z konkursu piosenki turystycznej.

Bohater dzisiejszego odcinka, Blue, jest trzecim w serii bliżej nieokreślonej narracji fabularnej, zapoczątkowanej w 2012 roku albumem Kin. Mamy tutaj 10 utworów w klimatach mocno kojarzących się z retropopem w wykonaniu M83 i new age'em pokroju Enyi - chórki, głębokie echa na wokalu, rozmyte, plumkające arpeggia i wszystko inne co sprawia, że mimowolnie wspominasz tego włochatego smoka z Niekończącej się Opowieści. Myk polega na tym, że na przestrzeni całego Blue Jonna bardzo konsekwentnie brnie w morską stylistykę. Utwory są spokojne, bujające, wciągają pod wodę i usypiają. Bardzo mi się to spodobało - lubię albumy o spójnym brzmieniu.

Godnym wzmianki jest także sam głos Pani Lee. Co prawda wszystkie teksty są po angielsku, jednak nordycki akcent wokalistki sprawia, że niejednokrotnie zastanawiałem się czy w teksty nie są wplatane norweskie słówka. Nie są, ale mimo to śpiew niejednokrotnie sprawia wrażenie jakichś dziwnym, mitycznych inkantacji. A skoro już przy głosie jesteśmy, muszę wspomnieć. Jenna Lee bardzo, bardzo próbuje stylizować się na Fever Ray, ale daleka jeszcze przed nią droga.

Całość wypada bardzo zgrabnie, a gdzieniegdzie trafi się nawet mały przebój (w tej roli absolutnie Hunting for Pearls i Vista). W ogólnej perspektywie nie jest to jednak nic szczególnie odkrywczego. W Blue muzycy zdecydowali się na dużo bardziej popowe podejście niż na poprzednich albumach i niestety nie wyszło im to na dobre. Może i strasznie trudno się ich słuchało, jednak Kin i Bounty intrygowały swoim surowym brzmieniem i ezoteryką. Blue jest dużo przystępniejsze, ale brzmi jak ścinki po Hurry Up, We're Dreaming od M83. Zanim jednak postawię krzyżyk, muszę wspomnieć o drugiej części albumu, czyli filmach.

Jak wspomniałem na początku, IAMAMI zajmują się także sztukami wizualnymi. Blue, jak i pozostałe dwa albumy artystów, posiadają swoje filmowe odpowiedniki. Do każdego utworu jest przypisany teledysk (dostępny za free na koncie YT), które wszystkie razem stanowią fabularną całość. Nie mnie oceniać czy są coś warte artystycznie (a że próbują być artystyczne widać na pierwszy rzut oka). Z pewnością pomagają jednak wejść w świat kreowany przez Lee i jej towarzysza, są wręcz fenomenalnie wyprodukowane. W epoce, kiedy sztuka robienia teledysków w zasadzie zeszła na margines, takie zaangażowanie zasługuje przynajmniej na uśmiech uznania.

Muzycznie Blue nie jest ani zły, ani dobry. Dobrze wykonana rzemieślnicza robota z kilkoma ciekawymi elementami, które jednak nie są w stanie udźwignąć całego albumu. Jako multimedialny projekt artystyczny natomiast twórczość IAMAMI może faktycznie zaintrygować. Najlepiej spróbować samemu.


0 komentarze:

Prześlij komentarz